Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Być na słowa prawdy głuchym jak pień...

22-02-2017 22:33 | Autor: Maciej Petruczenko
Akurat wtedy, gdy nowym dźwiękiem wzmagającym hałas w Warszawie okazał się zgrzyt elektrycznych i mechanicznych pił, którymi zaczęto w przyspieszonym tempie wycinać drzewa, ceniony skądinąd znawca problemów warszawskiej samorządności Bogdan Żmijewski zaatakował mnie z niesłychaną zajadłością na łamach tygodnika „Południe” (16 lutego) niczym ryba piła.

A do wgryzienia się w moje gardło skłonił pana Bogdana opublikowany w tym miejscu 9 lutego felieton pod tytułem „Od ustawki do ustawki warszawskiej”. Pozwoliłem sobie otóż zwrócić przede wszystkim uwagę na zakulisowe, niejednokrotnie korupcjogenne działania najprzeróżniejszej maści lobbystów, którzy – działając w jakimś partykularnym interesie – są w wielu wypadkach rzeczywistymi inicjatorami ustaw uchwalanych przez Sejm. Co ciekawe, już parę dni po opublikowaniu felietonu potwierdzeniem zawartej w nim refleksji stała się ogólnopolska awantura właśnie wokół brutalnej wycinki nawet kilkusetletnich drzew, spowodowanej grudniową ustawą, zwaną symbolicznie „lex Szyszko” z uwagi na zaangażowanie w projekt ministra środowiska Jana Szyszki. Ustawa weszła w życie z wykorzystaniem owczego pędu i bezmyślnego głosowania parlamentarzystów partii Prawo i Sprawiedliwość. No i dopiero gdy wyszło szydło z worka, sam prezes tego ugrupowania Jarosław Kaczyński złapał się za głowę i dał do zrozumienia, że ten bubel prawny trzeba natychmiast zmienić, bo najwyraźniej powstał pod naciskiem jakiegoś lobby (czyżby deweloperskiego?). Reprezentująca również PiS pani premier z góry jednak zastrzegła, że ewentualna zmiana ustawy nie będzie się wiązała ze zmianą ministra – ku wielkiemu rozczarowaniu ekologów.

Skandal, wywołany przez Szyszkę i jego tajemniczych popleczników, stał się błyskawicznym potwierdzeniem zawartych w moim felietonie słów prawdy na temat niektórych ustaw, będących faktycznie sprytnymi, niekiedy wprost bezczelnymi – „ustawkami”, jeśli już trzymać się języka kiboli. W głównej mierze chodziło mi jednak o meandry reprywatyzacji – a zwłaszcza o wypaczenia tego procesu, o uczynienie z prawa własności istnego pośmiewiska i dopuszczenie do zawładnięcia niezwykle cennymi nieruchomościami stołecznymi przez wydrwigroszy, którym pozwolono w majestacie prawa  „odzyskać” nawet niezwykle cenne zabytkowe kamienice, chociaż nigdy nie byli ich właścicielami. Przypomnę zatem, że nieco ponad dziesięć lat temu redakcja „Passy” wspierała wielu członków stowarzyszenia „Dekretowiec” w ich słusznych staraniach o odzyskanie majątków, znacjonalizowanych dekretem Krajowej Rady Narodowej z 1945 roku (zwanym „dekretem Bieruta”). Mieliśmy jednak świadomość, że z powodu zaszłości historycznych nie w każdym wypadku prosty zwrot nieruchomości w ręce prawowitego właściciela (lub jego spadkobierców) albo pełna rekompensata finansowa są możliwe.

Bogdan Żmijewski – jak się zdaje – stoi na gruncie „świętego prawa własności”, które ma być ponad wszystkim, jakkolwiek będąca o wiele większym autorytetem od Żmijewskiego prof. Ewa Łętowska wielokrotnie powtarza, że jest to przekonanie całkowicie mylne. Nie chciałbym mojemu adwersarzowi, nie od dziś jawiącemu się skrajnym besserwisserem – dawać wykładu z zakresu jurysprudencji. Zwrócę jednak uwagę, że pan Bogdan w swych zarzutach przeciwko mnie wije się jak piskorz, mieszając moją ocenę drugiej wojny światowej jako zdarzenia o wymiarze dziejowym z oceną „dekretu Bieruta”, któremu akurat takiego wymiaru nie przypisuję. W każdym razie – chociaż sam pochodzę z rodziny właścicieli wielu nieruchomości i całe życie pozostaję takim właścicielem – to przecież rozumiem konsekwencje procesów historycznych i nie domagam się na przykład cofnięcia dokonanego jeszcze przez cara uwłaszczenia chłopów, mimo że bardzo mi są bliskie sfery ziemiańskie. Odnosząc się do przełomu, jakim była druga wojna światowa i jej polityczno-społeczne następstwa, Żmijewski powiada: „To była Polska i jest Polska, a jedni Polacy nie powinni żyć kosztem drugich” – poniekąd słusznie adresując te słowa do osób, które od powojnia mieszkały sobie za psi grosz w wywłaszczonych przez komunę kamienicach. Na takie dictum złośliwcy umieszczający komentarze w Internecie,  od razu zareplikują wszakże: masz pan rację, dlatego trzeba rozliczyć tych, którzy przez setki lat wykorzystywali poddaństwo chłopów, czyli szlachtę i ludzi Kościoła. Wtedy to też była Polska i niech rodziny byłych krwiopijców wyrównają teraz krzywdy wynikające ze swego rodzaju niewolnictwa „à la polonais”... Tak w każdym razie wyglądałyby ewentualne rozliczenia wewnątrz narodu polskiego, gdyby nakazał to odpowiednim dekretem mający stosowne uprawnienia bezkompromisowy strażnik prawa Żmijewski. Szczególnie ciekawe byłoby rozliczenie bezumownego korzystania z chłopskich grzbietów i chłopskich żon (prawo pierwszej nocy).

Żmijewski był radnym Mokotowa i radnym Warszawy i choćby z tego tytułu mienił się wielokrotnie obywatelem czułym na krzywdę społeczną. Jednocześnie jednak, pouczając innych co do kosztów różnego rodzaju przedsięwzięć, potrafił zręcznie rozgrywać swoje partykularne interesy. W roku 2004 „Życie Warszawy” meldowało:

„Bogdan Żmijewski złożył  w urzędzie miasta około 200 wniosków o ustalenie warunków zabudowy w atrakcyjnych punktach miasta. Choć nie zamierza tam nic budować, paraliżuje najważniejsze inwestycje stolicy. /.../ Radny  Rady Warszawy w latach 1994-2002, właściciel firmy Elewant (doradczej – przyp. red.), niczego jeszcze nie wzniósł, ale na papierze chce zabudować pół Warszawy /.../, budować na działkach, których nie jest właścicielem. /.../” – komentowała gazeta.

Mając więc praktyczne działania pana Bogdana w pamięci, nie dziwię się, że nie tylko na kwestie reprywatyzacji ma on dość specyficzny punkt widzenia. Mógłby jednak nie wprowadzać czytelników „Południa” w błąd, skoro taki zarzut stawia – jak na ironię – i mnie osobiście, i „Passie”.

Wróć