Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co mamy z samopomocy budżetowej?

30-11-2016 20:37 | Autor: Maciej Petruczenko
Taki dziś podział nastąpił, że młodzież koncentruje się na życiu wirtualnym, działania realne pozostawiając staruchom. I może dlatego Polska jest teraz jaka jest, skoro dla pokolenia XXI wieku ważniejsze są posty, lajki i memy zamiast konkretnych posunięć. Niemniej, warto wsłuchiwać się w głosy młodych Polaków w mediach społecznościowych.

Z całą pewnością bowiem trafił akurat w dziesiątkę autor tego oto mema, będącego komentarzem do wysiłków okołobudżetowych wicepremiera Mateusza Morawieckiego: „Podnieść kwotę wolną od podatku bezrobotnym, a bezdomnych zwolnić z podatku od nieruchomości”. To szydercze sformułowanie jest najlepszą ilustracją zjawiska zwanego przelewaniem z pustego w próżne, godnym włożenia w usta analitykom rynków finansowych.

Analitycy zaś lubią powoływać się na wszelkiego rodzaju statystyki i sondaże, które mają potwierdzać słuszność określonych rozwiązań. Z sondażami jednak tak bywa, że ich wynik zależy nazbyt często od tego, kto zamawia ankietę i kto ją przeprowadza. W powtarzanej często na licznych antenach radiowych reklamie pewnego środka na potencję podaje się, że dwa lata temu 80 procent korzystających z niego mężczyzn osiągało pełną satysfakcję. Na takie dictum zareplikowałbym od razu prostym pytaniem: a czy ktoś zapytał o satysfakcję ich partnerki?

Odnosząc to porównanie do potencjału gospodarczego Polski i sytuacji bytowej Polaków, przypomnę delikatnie, że przez minionych kilkanaście lat byliśmy nasładzani wiedzą o tym, że nasz kraj jest wzorem rozwoju dla Europy, a już warszawska giełda to po prostu przodownik pracy na tle wszystkich innych giełd. Słuchający takich komentarzy, obywatel mimo woli prężył się z dumy i dopiero po chwili przychodziło mu do głowy: tylko co ja z tego wszystkiego mam, skoro do końca życia muszę jechać na kredycie, który spłacą, być może, dopiero moje wnuki?

No cóż, nie dziwota, że każdy rząd obiecuje społeczeństwu złote góry, a każdy bank albo fundusz komercyjny roztoczy przed nami wizję naszej „prosperity”, jeśli tylko powierzymy mu ciężko zarobione pieniądze, tak jak lekkomyślnie powierzyliśmy rynkowym hienom znaczną część zasobów emerytalnych, jeszcze im za to płacąc sowite prowizje. Przez 27 lat transformacji politycznej i gospodarczej mieliśmy lepsze i gorsze doświadczenia, przekonawszy się między innymi, że nawet największe autorytety finansowe i prawnicze nie uchronią społeczeństwa przed pijawkami, czyli takimi, co hołdują zasadzie: jak najmniej robić, jak najwięcej zarobić. Obecnie dobrym przykładem takiej pijawki jest uchodząca już powoli za celebrytkę niedawna gwiazda Ministerstwa Sprawiedliwości Marzena K., twardo żądająca od miasta stołecznego Warszawy kolejnych milionowych odszkodowań za utracone za komuny lub bezprawnie użytkowane nieruchomości, których w momencie zagarniania przez władzę ludową wcale nie była właścicielem. Mamy tu do czynienia z absolutnym wynaturzeniem, dopuszczonym wszelako w majestacie prawa, które ktoś sprytnie wymyślił, a ktoś inny przyklepał w parlamencie.

Przepływ pieniądza w społeczeństwie – choćby przy największym wysiłku pięknoduchów – nigdy nie będzie sprawiedliwy. Zawsze będzie tak, że jedni tracą, a drudzy zyskują, a pieniądz wciąż pozostaje głównym przedmiotem pożądania. Za pieniądze ksiądz się modli, za pieniądze lud się podli – tę prawdę odkryli już dosyć dawno jacyś mędrcy na Kujawach. Ale w dzisiejszej Warszawie daje się ludowi poniekąd równorzędne szanse, żeby sam sobie zagospodarował miasto poprzez tak zwany Budżet Partycypacyjny, którego czwarta edycja rusza 1 grudnia. Warszawiacy zgłaszają własne projekty wykorzystania pieniędzy z budżetu miejskiego i niby najciekawsze pomysły są w ciągu roku realizowane. Czy z tego przedsięwzięcia bierze się dużo dobrych rzeczy, czy to tylko zawracanie głowy?

Odpowiedzieć na to pytanie niełatwo. Bo z jednej strony nie da się zaprzeczyć, że od 2014 roku powstało w Warszawie niemało obiektów wedle projektu społecznego, z czego może najbardziej rzucają się w oczy siłownie plenerowe i ścieżki rowerowe; z drugiej jednak – rodzi się pytanie, czy w każdym wypadku zaakceptowany przez urzędników projekt wart jest realizacji. Na Ursynowie zgłaszali dotychczas swoje pomysły niezgorsi jajcarze, proponujący między innymi, żeby pieniędzmi z Budżetu Partycypacyjnego opłacić kurs obsługi karabinu maszynowego. Może autor tego pomysłu chciał przy okazji wszystkich konkurentów powystrzelać? W każdym razie i tego rodzaju szalone postulaty trafiają pod osąd samorządowego jury. Pomysł z karabinem maszynowym pewnie nie był wzięty z Księżyca, lecz zrodził się w głowie kogoś, kto ma ochotę zaciągnąć się w szeregi patriotów, którzy za pięćset złotych miesięcznie na głowę mają stworzyć Obronę Terytorialną Kraju. Bo przecież same widły, kosy i siekiery nie wystarczą, żeby ewentualnie obronić się przed atakującym iskanderami Putinem. Tym bardziej, że szable już nam gdzieś wcięło.

Przez najbliższy rok mają warszawiacy 61 milionów złotych do wykorzystania w obrębie Budżetu Partycypacyjnego. Z analizy dotychczasowych projektów wynika, iż ich autorami są głównie emeryci i lobby rowerowe. Ja natomiast opowiedziałbym się za odrzuconym poprzednio bardzo mądrym pomysłem urządzenia na Ursynowie miasteczka ruchu drogowego, w którym młodzież uczyłaby się poruszania z wykorzystaniem bezpiecznych mikro-pojazdów. Takie miasteczko ma zostać zbudowane w podwarszawskim Konstancinie. A czy Ursynów nie potrzebuje go jeszcze bardziej?

Wróć