Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy karać za błąd w sztuce prawniczej?

14-07-2016 00:29 | Autor: Maciej Petruczenko
Mamy w Warszawie awanturę na 24 fajerki, związaną z kwestiami reprywatyzacyjnymi. Ten ważny temat pojawiał się od czasu do czasu w mediach przez ostatnie lata, a za każdym razem ujawniano bulwersujące informacje. Dziwnym trafem jednak – nic z tego nie wynikało.

Mnie to akurat nie dziwi, bo do mediów ujawniających reprywatyzacyjne skandale należy również „Passa”, która piórem Tadeusza Porębskiego zdemaskowała prawną i urzędniczą intrygę wokół nieruchomości przy Narbutta 60. Co ciekawe, mimo że w tej sprawie przedstawiliśmy między innymi niezbite dowody dokonania fałszerstwa przez pracownika Urzędu Mokotowa, prokuratura – jeśli wolno się posłużyć językiem młodzieży – olała to początkowo ciepłym moczem. Potem raz chciała, raz nie chciała się tym zajmować, dając niezbite świadectwo, że na straży prawa to ona niekiedy bynajmniej nie stoi.

Prokuratorzy zmieniają się ostatnio jak rękawiczki, a sprawa pozostaje nierozwiązana. Diabli wiedzą, po co redaktorów „Passy” przesłuchiwała policja, której funkcjonariuszka w stopniu sierżanta sama poniekąd wydała wyrok, stwierdziwszy, że na zajmowanie się sprawą Narbutta 60 szkoda czasu i atłasu – chociaż nie miała w tej kwestii głębszego rozeznania. Jej „ustalenia” stały się niejako punktem wyjścia do zaprzestania działań przez prokuraturę, w której – jak się okazało – pracowała, zbiegiem okoliczności, żona wiceburmistrza Mokotowa. Nie chcieliśmy wprost powiedzieć, że ręka rękę myje, ale trudno było nie odnieść takiego wrażenia.

Nie da się ukryć, że co do przekrętów w warszawskiej reprywatyzacji, prokuraturę warszawską można śmiało określić jako jedną wielką bandą leni, chyba że jej bezczynność miała jakiś inny podtekst. A przecież wiadomo było, że jeśli niezależny w swoich działaniach prokurator umarzał śledztwo, to poszkodowane osoby mogły mu co najwyżej naskoczyć... I tak to się wszystko toczyło przy całkowitej bezkarności grupy cwaniaków, łupiących bezlitośnie majątek komunalny. Największym paradoksem było zaś to, że w kluczowym momencie postępowań reprywatyzacyjnych decydującą rolę odgrywały orzeczenia Samorządowego Kolegium Odwoławczego. A czym jest właściwie to ciało?

Parę ostrych słów na temat SKO napisał w „Gazecie Prawnej” były prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień, kiedyś uczestnik obrad Okrągłego Stołu po stronie solidarnościowej, śledzący reformy samorządu terytorialnego od zarania nowej Polski. No i opinia Jerzego Stępnia jest taka: „Samorządowe kolegia odwoławcze są przeżytkiem. Można jednak z góry przewidzieć, co myślą o przyszłości kolegiów sami ich członkowie. Są z pewnością przekonani o ich niezbędności na siatce dawnych 49 województw, jak w okresie II etapu reformy samorządowej w 1999 roku. Ich lobbing był wówczas tak skuteczny, że nie tylko zachowali do dziś niezmienioną dotychczasową strukturę terytorialną (mimo wprowadzenia 16 województw), ale nawet zdołali przeforsować w jednym z projektów ustawy wprowadzającej reformę, że samorządowe kolegia odwoławcze będą funkcjonować w starym podziale terytorialnym „do czasu przekształcenia ich w sądy administracyjne I instancji”. Można było przewidzieć z góry, że na to nie zgodzą się sędziowie administracyjni i ostatecznie z tych ambitnych planów amatorów na sędziów administracyjnych en bloc nic nie wyszło. I słusznie” – konkluduje Stępień. I dodaje, że przeniesione na poziom sejmików wojewódzkich SKO „udają organy quasi-sądowe”, którymi wszak nie są.

Stępień zwraca też uwagę, że pozostającym w obrębie administracji rządowej kolegiom zarzuca się bardzo często brak znajomości spraw gminy, które mają rozpatrywać. Krótko mówiąc, to grupa osób przede wszystkim pilnująca posad, nie mająca zaś rangi sądu. „Ni pies, nie wydra, coś na kształt świdra” – jak powiedziałby poeta. Rzecz jednak w tym, że SKO odgrywają często decydującą rolę w toku postępowania reprywatyzacyjnego. Tymczasem na łamach „Passy” udowodniliśmy ponad wszelka wątpliwość, że straszliwe niedbalstwo przy badaniu dokumentów tyczących nieruchomości wartych niekiedy setki milionów złotych wykazują i sami urzędnicy ratusza, i ewentualnie zajmujący się sprawdzaniem, czy nie dochodzi do przestępstwa – prokuratorzy, a sędziowie praktycznie wszystko przyklepują jak leci. To cóż dopiero powiedzieć o SKO?

Dopiero media musiały zdemaskować kombinatorów, udających, że nie wiedzą o zawarciu po wojnie przez państwo polskie tak zwanych układów indemnizacyjnych, na podstawie których spłacono w zasadzie wszystkich zagranicznych właścicieli nieruchomości na terenie naszego kraju przed wojną. Stąd może największy skandal reprywatyzacyjny, jakim było bezpodstawne oddanie przez ratusz warszawski bezcennej działki obok Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki.

Nikt też nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego długoletni szef stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko ma jakiś przedziwny status urzędniczy i właśnie od tegoż króla warszawskich działek i budynków komunalnych nie wymaga się ponoć składania oświadczeń majątkowych. Dziennikarze zdołali już rozpracować siatkę personalnych powiązań pewnych urzędników, adwokatów i najbezczelniejszych w świecie „odzyskiwaczy” majątku zabranego w 1945 osobom prywatnym na mocy „dekretu Bieruta”. Bardzo jestem ciekaw, kto z organów ścigania przymykał na to oko w minionych latach, a przede wszystkim – co robiły centralne władze miasta? Gdy bowiem chodzi zarówno o liczony w miliardach złotych majątek stolicy, jak i nie mniej ważne kwestie racjonalnego zagospodarowania przestrzennego, naprawdę nie ma żartów.

A poza wszystkim, czas najwyższy, żeby wzorem odpowiedzialności medyków za błąd w sztuce lekarskiej, wprowadzić również pojęcie „błędu w sztuce prawniczej”. Żeby w wypadku tolerowania ewidentnych nadużyć, ani sędzia, ani prokurator – nie mówiąc już o członkach SKO – nie mogli liczyć na całkowitą bezkarność. Ich niezależność nie oznacza bowiem całkowitego wyjęcia spod prawa.

Wróć