Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy naprawdę odłożymy Internet ad ACTA?

12-09-2018 22:32 | Autor: Maciej Petruczenko
Gdy w środę 12 września Parlament Europejski uchwalił dyrektywę o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym, niektórzy uznali, że ten dzień zapisze się w historii ludzkości równie ponuro jak bezprecedensowy atak porwanymi samolotami pasażerskimi na nowojorskie wieże World Trade Center w dniu 11 września 2001.

Choć owa dyrektywa jest dopiero wstępem do uchwalenia prawa postulowanego przez środowiska twórcze, wiele osób – motywowanych również politycznie – uznało to za swoiste „ACTA II”, czyli za drugi zamach na wolność internautów. Gwoli przypomnienia: w roku 2012 zainicjowany przez Stany Zjednoczone i Japonię Anticounterfeiting Trade Agreement (umowa tycząca zwalczania handlu towarami podrabianymi) został nieoczekiwanie oprotestowany przez młodzież całego świata z uwagi na możliwość faktycznego ocenzurowania Internetu i został przez Parlament Europejski zdecydowanie odrzucony. Teraz zaś amerykańscy giganci internetowi z Google'm na czele usiłują ponownie zbuntować – nie tylko młodych ludzi – przeciwko inicjatorom owego nowego prawa na gruncie europejskim, mimo że tak naprawdę internautom akurat nic bynajmniej nie grozi. Można będzie na przykład spokojnie tworzyć memy, a niezastąpiona Wikipedia pozostanie niezależnym, nieocenzurowanym źródłem informacji.

Celem norm prawnych, jakie chce wprowadzić Unia Europejska, jest dużo skuteczniejsza ochrona praw twórców, czyli artystów i dziennikarzy, których utwory są często bezkarnie wykorzystywane i ktoś na nich zarabia (choćby poprzez umieszczanie obok odpowiednich reklam), a tymczasem sami twórcy zyskują w tym trybie internetowego publikowania swoich dzieł „na dziko” – tyle co nic. W opinii znawcy tematu – jakim jest wypowiadający się niedawno dla dziennika „Rzeczpospolita” Francuz Jean-Noël Tronc, były doradca premiera Francji do spraw technologii i Internetu – same prawa autorskie z mediów społecznościowych (głównie Facebooka) warte są co najmniej 4 miliardy dolarów. Z kolei Google czerpie w sieci aż 95 procent dochodów z reklamy, będąc na tym polu faktycznie monopolistą. Autorom nowych norm chodzi zatem z jednej strony o wzięcie w obronę rabowanych po prostu ludzi sztuki, z drugiej zaś twórców materiałów medialnych, zarówno samych dziennikarzy, których dzieła są darmo wykorzystywane na wielką skalę, jak i wydawców słowa drukowanego i w postaci papierowej, i cyfrowej. Tronc jest zdania, że z reklamowych przychodów Google'a, opartych na wykorzystywaniu cudzych dzieł, objętych prawem autorskim (artykuły, zdjęcia, utwory muzyczne itd.), da się wyrwać 30-40 procent po uchwalenia odpowiednich norm prawnych przez Parlament Europejski.

Prawowanie się z amerykańskimi gigantami internetowymi to rzecz niełatwa, bo możliwości finansowe, a co za tym idzie wpływy Google'a, YouTube'a, Facebooka są wprost obezwładniające. Właściciel tego ostatniego medium Mark Zuckerberg jest uważany obecnie za bodaj najbogatszego człowieka na świecie z majątkiem szacowanym na 71 miliardów dolarów. Szare myszki europejskie raczej mu nie podskoczą, bo nawet tłumacząc się niedawno przed – niezbyt zresztą rozgarniętymi – senatorami USA jedynie grzecznie potakiwał, wiedząc, że i tak żadnej krzywdy nie są mu w stanie zrobić, choć wyszło wreszcie na jaw, czym na polu naruszania prywatności grozi przeciętnemu użytkownikowi tak miłe przecież i praktyczne korzystanie z Facebooka, z którego nawet mnóstwo Amerykanów ostatnio się wypisało.

Facebook przejął w 2014 samą aplikację WhatsApp za 19 miliardów dolarów, ale to i tak jest niewielka skala, jeśli porównać z Google'm wartym ponoć blisko 400 miliardów.

Oczywiście, przeciętny internauta patrzy tylko ze swojego punktu widzenia i jak najsłuszniej ceni to, że dzięki genialnej wyszukiwarce Google może błyskawicznie znaleźć interesujące go treści, a na dodatek nie musi za to płacić. Mechanizmu zarobkowania tej firmy jednakże nie zna, tym bardziej, że ewentualne honoraria dla kompozytorów, publicystów, reporterów, fotoreporterów, czy też dziennikarzy newsowych w ogóle go nie obchodzą, podobnie jak koszty ekspedycji prasowej, ponoszonej przez wydawcę (papierowego lub internetowego), o którego „prawa pokrewne” teraz się walczy.

Jak wiadomo, tuż przed uchwaleniem wspomnianej dyrektywy przez Parlament Europejski opowiedziała się za nią nasza Izba Wydawców Prasy, niektóre tytuły (jak „Rzeczpospolita” i „Gazeta Prawna”) ukazały się z symboliczną białą plamą na pierwszych stronach. Aż 50 tysięcy twórców z całej Europy również poparło dyrektywę, a w Polsce pod stosownym apelem do europarlamentarzystów podpisali się choćby Krzyszot Penderecki, Zbigniew Preisner, Jan A.P. Kaczmarek, Krzesimir Dębski, Halina Mlynkova i nasza sąsiadka Marysia Sadowska. Ta armia ludzi pracy twórczej mogła mieć w środę satysfakcję, gdy dyrektywa została uchwalona. Tyle że do wejścia nowych przepisów w życie jeszcze droga daleka, bo mnóstwo szczegółów muszą pouzgadniać w trójstronnej debacie Komisja Europejska, Rada Europy, no i oczywiście Parlament Europejski.

W środowym głosowaniu 438 europosłów, w tym wszystkich 19 przedstawicieli naszej Platformy Obywatelskiej plus Michał Ujazdowski opowiedziało się za dyrektywą, 226 przeciw, a 39 – w tym Krystyna Łybacka z SLD – wstrzymało się od głosu. Nasz opozycyjny Front jedności Narodu, przeciwny dyrektywie, utworzyły Prawo i Sprawiedliwość, Polskie Stronnictwo Ludowe i patronujący Krystynie Łybackiej Sojusz Lewicy Demokratycznej. Polskie piekiełko zostało zatem przeniesione i w tej kwestii na grunt unijny. Oficjele PiS oskarżyli platformersów o wymuszanie cenzury Internetu, a te oskarżenia z całą pewnością znajdą szerokie zrozumienie. I jak na ironię, to Jarosław Kaczyński zostanie teraz obwołany Hektorem sieci, chociaż – jeśli wierzyć mediom – jeszcze w 2008 powiedział w wywiadzie dla „pis.org.pl”: „Nie jestem entuzjastą tego, żeby młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu na to przyjdzie ochota” – i dodał, że internauci to grupa, którą najłatwiej manipulować. I w tej ostatniej kwestii zapewne miał rację, o czym możemy się wkrótce przekonać.

Wróć