Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dęciak nie tylko Bora-Komorowskiego

03-08-2016 23:01 | Autor: Maciej Petruczenko
Jednym z najzręczniejszych sloganów, kwitujących historię Polski, jest powiedzenie, że Kazimierz Wielki (1333-1370) zastał Polskę drewnianą, a zostawił – murowaną. Na dodatek zaczął traktować Żydów jak swoich i w ogóle dużo czasu poświęcił „pracy u podstaw”, nie wiedząc jeszcze, że parę wieków później tego rodzaju pożyteczna działalność zyska miano pracy pozytywistycznej.

Temu naprawdę wielkiemu monarsze  (175 cm wzrostu to ho, ho, na tamte czasy!) wyjątkowo zasłużenie należał się pochówek na Wawelu. Kochany Kazio, skądinąd zawołany birbant i babiarz, godnie zakończył panowanie dynastii Piastów, będąc władcą, który długo przed Gierkiem dążył do tego, żeby „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatnio” – zamiast stać się bohaterem, po którym zostałyby jeno ruiny i zgliszcza.

A takiego bohatera mieliśmy w komendancie Armii Krajowej, generale Tadeuszu Borze-Komorowskim, który w 1944 zastał Warszawę murowaną, a zostawił zrujnowaną, wiedząc zapewne, że jemu akurat z tego powodu nawet włos z głowy nie spadnie, jako że chłop był łysy. Bora-Komorowskiego ceniłbym może najbardziej za to, że świetnie jeździł konno i z racji tej umiejętności został nawet olimpijczykiem. Czy słusznie postąpił, wydając rozkaz, by na zainicjowaną przez Ukraińców okrutną rzeź ludności polskiej na Wołyniu odpowiedzieć (choć w mniejszym stopniu) rzezią ludności ukraińskiej – nie mam pojęcia. Co do tego jednak, że należał do malutkiego grona dowódców, którzy – wbrew pierwotnemu planowi strategicznemu – przedwcześnie rozpoczęli Powstanie Warszawskie, nikt nie ma najmniejszych wątpliwości.

Będąc synem jednego z powstańców (Stanisław Petruczenko – „Rebus”) i pamiętając, że wszyscy dorośli w mojej rodzinie brali udział w Powstaniu, żyłem zawsze w kulcie tego dziejowego przedsięwzięcia militarnego. Tym bardziej, że stryj Henryk Petruczenko był jednym z rzeczywistych bohaterów powstańczych walk w batalionie „Kiliński”. Mimo to nie roszczę sobie jakiegokolwiek prawa do oceny tej szalonej, nieprzygotowanej logistycznie akcji przeciwko Niemcom,, w której padł kwiat młodzieży – nie tylko warszawskiej. Nie można bowiem oceniać tamtego patriotycznego zrywu, siedząc dziś wygodnie w fotelu po przeczytaniu wielu mądrych książek na ten temat, a zwłaszcza tych napisanych przez Jana Ciechanowskiego i Normana Daviesa.

Dowódcy Powstanie nie mieli pojęcia, na jakim świecie żyją, bo z przepływem ważnych informacji były wówczas niemałe kłopoty. Trójka generałów AK (Bór-Komorowski, Leopold Okulicki „Kobra” i Tadeusz Pełczyński „Grzegorz”) to byli zbyt mali ludzie, żeby wiedzieć wszystko o politycznych poczynaniach Wielkiej Trójki – prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta, premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla i sowieckiego generalissimusa Józefa Wissarionowicza Stalina. Gdy Bór-Komorowski wydawał rozkaz o rozpoczęciu Powstania, nie wiedział, że już rok wcześniej Roosevelt i Churchill „sprzedali” Polskę Stalinowi na konferencji w Teheranie. W sytuacji, gdy nasz polityczny mecz był już przegrany, powstańcom (z czego oni nie zdawali sobie sprawy) pozostawały już tylko starania o strzelenie honorowej bramki. No i taką bramkę udało się strzelić, ale za jaką cenę – widać choćby na zdjęciach zniszczonej przez Niemców Warszawy, a przecież jeszcze wyższą ceną była śmierć około 200 tysięcy warszawiaków, w tym 20 tysięcy powstańców.

Mój stary druh z poletka dziennikarskiego Zygmunt Głuszek miał zaledwie 16 lat, gdy ruszył do Powstania w Szarych Szeregach, o których po wojnie napisał kilka książek. I gdy Powstanie chyliło się już ku upadkowi, właśnie jemu dowództwo AK powierzyło rolę kuriera, który miał się przeprawić przez Wisłę na praski brzeg, żeby tam błagać o ratunek dla walczących ostatkiem sił – nie tylko akowskich przecież – niedobitków. Zygmunt przepłynął Wisłę w tę i z powrotem pod kulami z niemieckich karabinów maszynowych, wykonawszy zadanie. Dziś jednak o dowódcach Armii Krajowej żywi jak najgorszą opinię. A on ma prawo do oceny. Bo to nie jemu przyszło kończyć Powstanie honorową kapitulacją, po której widać na zdjęciach wyelegantowanego Bora-Komorowskiego w reprezentacyjnym dęciaku na głowie. Mojemu ojcu i stryjowi musiały wystarczyć powstańcze berety i nie mieli ani honorowej eskorty oficerskiej, ani pięciu ordynansów, idąc do niewoli w Sandbostel.

Dlatego ilekroć widzę owo historyczne zdjęcie, jak Bór-Komorowski nasadza sobie kapelusz na łeb, zostawiając za sobą kompletnie zniszczoną Warszawę, bierze mnie obrzydzenie. A Głuszek mnie w tym odczuciu utwierdza, powiadając, że na hołdy zasługują pełni entuzjazmu, rwący się do walki z okupantem powstańcy, ale w żadnym wypadku dowództwo. Jak na ironię, Zygmunt dożywa swoich dni w skromnym mieszkanku na Gocławiu, mając pod bokiem ulicę – jakżeby inaczej – Bora-Komorowskiego... Ja akurat wnioskowałbym do Rady Warszawy o nazwanie którejś z nadwiślańskich arterii ulicą Zygmunta Głuszka, ale kto by tam chciał mnie słuchać.

Niesmak, jaki pozostawiło po sobie dowództwo AK, został pogłębiony w tym roku kolejnym niesmakiem w postaci dołączenia do obchodów 72. rocznicy Powstania tzw. Apelu Smoleńskiego, łączącego – nie przypiął, ni przyłatał – ofiary katastrofy rządowego samolotu w kwietniu 2010 z ofiarami walk w 1944 roku. I znowu szacher-macher władz ośmiesza prawdziwych bohaterów. A już czynienie z powstańczych grobów politycznej trampoliny jest czymś gorszym niż zwykłe naruszenie dobrych obyczajów. To już swego rodzaju profanacja. O niestosowności takiego pociągnięcia powiedziała już wcześniej z całą otwartością Marta Kaczyńska, córka prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który był jedną z ofiar wspomnianej katastrofy. Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz uznał jednak, że wojsku baba nie będzie rozkazywać i wymusił oficjalne utworzenie osi Smoleńsk – Warszawa. Nie od dzisiaj bowiem lubi stąpać po polu minowym.

Wróć