Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dlaczego „Passa” musiała zastąpić organy ścigania

10-08-2016 21:17 | Autor: Maciej Petruczenko
Wobec karygodnych działań Biura Gospodarki Nieruchomościami, Urzędu Dzielnicy Mokotów, policji i prokuratury w sprawie reprywatyzacji tylko jednej warszawskiej nieruchomości przy ulicy Narbutta 60 redakcja „Passy” musiała – pro publico bono – zamienić się na dwa lata w biuro śledcze, a niesłychanie dociekliwą robotę red. Tadeusza Porębskiego przyszło nam określić żartobliwym mianem: „Inspektor Poręba na tropie”. Tylko że ani jemu, ani zagrożonym wysiedleniem z komunalnego budynku mieszkańcom bynajmniej nie było do śmiechu.

Uprzedzaliśmy wymienionych na wstępie funkcjonariuszy, że mogą sobie robić z nas jaja do czasu, bo ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. A rzecz w tym, że – ku naszemu wielkiemu zdumieniu – ci wszyscy funkcjonariusze na garnuszku państwowym lub miejskim – zamiast pomagać w dopadnięciu reprywatyzacyjnych krętaczy, sami, albo poprzez złą wolę, albo lekkomyślność, lenistwo lub niedbalstwo, a może nawet (nie daj Boże) rozmyślne postępowanie udzielali tym krętaczom wprost nieocenionej pomocy. A to, co piszę, nie jest jakimkolwiek pustosłowiem, bowiem dzięki mrówczej pracy Tadka Porębskiego i pomagających mu lokatorów z Narbutta 60 na skandaliczne działania owych urzędowych instancji mamy niezbite dowody. Poprzez wnikliwe prześledzenie działań wspomnianych służb przekonaliśmy się, jak naprawdę działa u nas państwo w państwie. A raczej sobiepaństwo.

Akt prawny sporządzony po wojnie przez imaginowanego notariusza, którego próżno szukać na ówczesnych listach Ministerstwa Sprawiedliwości. Brak jakiejkolwiek chęci ze strony urzędników Biura Gospodarki Nieruchomościami, by sprawdzić prawdziwość danych. Sfałszowanie daty postawienia budynku poprzez przesunięcie jej o 20 lat wstecz do okresu przedwojennego (majstersztyk Urzędu Mokotowa). Prokurator będąca żoną burmistrza tej dzielnicy, a zajmująca się sprawą poczynań zawodowych męża zamiast się od sprawy odsunąć. Sierżant policji umarzająca własnowolnie dochodzenie, mimo otrzymania do rąk własnych dowodu poważnego fałszerstwa. Brak nadzoru nad cwaniakami z BGN, których sama wiedza o stołecznych nieruchomościach jest warta już nie setki milionów złotych, ale nawet miliardy... Grzechy tego towarzystwa długo by można wyliczać, mając przynajmniej co do jednej rzeczy całkowitą pewność: otóż wszystkie te, teoretycznie stojące na straży publicznego interesu instancje, są mistrzami świata w grze na zwłokę. Na szczęście mamy całe archiwum urzędowych pism, którymi próbowano red. Porębskiego zniechęcić do kontynuowania dziennikarskiego śledztwa, próbując między innymi wykorzystać majestat i niezależność prokuratury, która nie będzie sobie zawracać głowy byle dziennikarzyną ani redakcją, która przecież nie ma autorytetu „New York Timesa”.

Tadeusz był przez dwa lata odsyłany od Annasza do Kajfasza i resztki włosów stawały mu na głowie, gdy się krok po kroku przekonywał, jaki w sprawach majątkowych Warszawy jest burdel, co poniekąd potwierdziła sama pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, zabierając nadzór nad sprawami reprywatyzacyjnymi swojemu wyspecjalizowanemu podwładnemu Marcinowi Bajce. Bo już wróble zaczynały ćwierkać na dachu, co się u niego dzieje, a media dosłownie dzień po dniu donosiły o kolejnych bezprawnych „rewindykacjach”, dokonywanych przez ludzi, którzy ani nie byli spadkobiercami przedwojennych właścicieli, ani osobami faktycznie uprawnionymi do przejmowania nieruchomości.

Oczywiście, punktem wyjścia do obławiania się w bałaganie, jaki powstał w związku z przyspieszonym odwracaniem skutków tak zwanego Dekretu Bieruta, był brak od dawna wyczekiwanej ustawy ustawy reprywatyzacyjnej, która jest wprost konieczna, żeby w sposób kompromisowy pogodzić interes publiczny z uprawnieniami warszawiaków wywłaszczonych po wojnie – głównie ze zrujnowanych domostw. Tym bardziej, że po zniszczeniach spowodowanych przez Niemców miasto zostało podniesione z ruin wysiłkiem i sumptem całego narodu. Dziś jednak okazuje się, że władze miasta i państwa mają w dupie ten ogromny narodowy wysiłek, a na dodatek zamiast zwracać majętności prawowitym właścicielom, pozwalają, by rozdrapywali je kombinatorzy eskortowani przez tabun prawniczych hien. W rezultacie miasto nie tylko musi błyskawicznie zwracać nieruchomości, lecz także wypłacać miliardy złotych odszkodowań. A sądy tak do tego wszystkiego podchodzą, jakby nie było takiego zdarzenia jak druga wojna światowa.

Co gorsza, urzędnicy BGN udają, że tak zwanych układów indemnizacyjnych, zawartych przez rząd PRL, nigdy nie było, a jeśli nawet były, to śladu po nich nie ma. A więc hulaj dusza! Będziemy zwracać cudzoziemcom również te nieruchomości, które zostały już dawno przez państwo polskie spłacone. Dopiero, gdy media udowodniły dyrektorowi BGN Marcinowi Bajce, że oddał tak właśnie spłaconą działkę obok Sali Kongresowej, pani prezydent wreszcie poszła po rozum do głowy i wyjęła swemu pupilowi drogocenne zabawki z ręki.

Dlaczego tak się dzieje, jak to opisujemy na stronach 8 i 9? Kto pozwolił na takie prawne bezhołowie, w którym obławiają się nawet urzędnicy, chociaż oni akurat powinni być poza wszelkimi podejrzeniami niczym żona Cezara? Na te pytanie trzeba jak najszybciej znaleźć odpowiedź, a przede wszystkim jak najszybciej powściągnąć cugle rozhulanym jeźdźcom dzikiej reprywatyzacji, w wielu wypadkach wykraczającej daleko poza granice prawa – jak to się na przykład stało w wypadku Narbutta 60. Klucz do powstrzymania tej dziczy ma w tej chwili w ręku prezydent RP Andrzej Duda, który tak zwaną małą ustawę reprywatyzacyjną może podpisać albo nie. Czy w tej kwestii decyzję podyktuje mu polityczny interes czy dobro publiczne, wkrótce się przekonamy.

Wróć