Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Garść uwag z notatnika bywalca wyścigów konnych

19-04-2017 20:50 | Autor: Tadeusz Porębski
Pisząc materiał wyścigowy do tego wydania „Passy” zadumałem się. Skonstatowałem, że w pierwszą niedzielę lipca tego roku minie 46 lat od dnia, kiedy na całe życie zaraziłem się bakcylem wyścigów konnych. To było dokładnie 4 lipca 1971 r. w dzień Derbów, czyli gonitwy poniekąd na wzór rozgrywanego na angielskim torze w Epsom wyścigu biorącego nazwę od stajni w mieście Derby (Derby Stakes).

Od tego dnia, wyłączając siedmioletni pobyt na Zachodzie w latach 1986–1993, jestem stałym bywalcem naszego wspaniałego, zabytkowego toru wyścigowego na Służewcu. Bakcyl pozostanie czynny do końca mojego życia, bowiem nie zamierzam niszczyć go żadnym dostępnym środkiem. Kiedy pomyślę, że już wkrótce mój staż na wyścigach osiągnie pół wieku, nachodzi mnie refleksja o przemijaniu. Ale zaraz zastępuje ją pragnienie oglądania końskiej rywalizacji do końca świata i, oczywiście, jeden dzień dłużej.

W nocy z 3 na 4 lipca 1971 r. spadła na Warszawę gigantyczna ulewa. Rano tor przypominał grzęzawisko i został oceniony przez Komisję Techniczną jako ciężki. Mocno zastanawiałem się czy pojechać na Służewiec, ale mój (dziś nieżyjący już) ojciec i starszy brat, dla których każdy dzień wyścigowy był wydarzeniem najważniejszym z najważniejszych, zaproponowali mi podwodę w postaci taksówki-limuzyny marki Wołga. Darmocha oraz perspektywa wygodnego dojazdu przeważyły. Włożyłem do kieszeni 200 złotych i pojechałem. Od bramy przy Puławskiej ciągnęły tłumy, dzisiaj oceniam frekwencję w tym dniu na 15–20 tysięcy osób. Kasy, mimo że nie było wówczas elektroniki, tylko ręcznie zrywane bilety i ręcznie wypisywane przez kalkę triple, funkcjonowały bez zarzutu. Jako debiutant musiałem zadowolić się miejscem stojącym na wypełnionej po brzegi trybunie środkowej. O wstępie na honorową mogłem tylko pomarzyć.

Od początku nie szło mi w grze, trafiłem dopiero porządek w czwartej gonitwie, poprzedzającej Derby. Wygrał arabski ogier Elfur bijąc pewnie ogiera o imieniu Kredyt. Zapłacili mi wtedy porządek około 80 złotych, co nie wyrównało poniesionych strat. Przed Derbami (wówczas Nagrodą Przewodniczącego Rady Państwa) podszedłem w celach szpiegowskich do ojca i brata, którzy w towarzystwie znawców oceniali szanse poszczególnych uczestników wyścigu. Nie miałem na ten temat bladego pojęcia, więc trzeba było przed pójściem do kasy uzupełnić wiedzę. Dowiedziałem się, że głównymi faworytami są triumfator nagrody Iwna ogier Idrys pod dżokejem Arkadiuszem Goździkiem, ogier Tartar pod Mieczysławem Mełnickim i wspaniała klacz Bostella dosiadana przez Jerzego „Jerzyka” Jednaszewskiego. Pozostałym koniom – Don Kichotowi, Salto, Suzuki, Dionowi, Patrykowi, Kasjuszowi, Dziwiszowi, Daglezji i Durango – nie dawano większych szans na udział w końcowej rozgrywce.

Tuż przed startem do Derbów przyleciał mój młodszy brat Roman i mówi, że ma gorący „cynk” od jednego pastuszka ze stajni. Ponoć po czerwcowej gonitwie Iwna dżokej Goździk miał powiedzieć, że mocno podejrzany jest Durango, bo dosiadający go Lutek (dż. Ludwik Buidens) „deptał jego Idrysowi po kopytach i wyraźnie nie chciał się ścigać”. Zgromadzeni znawcy nie kupili „cynku”, dla nich Idrys, Tartar i Bostella były pekao, czyli pewne jak w banku. A mnie spodobało się słowo Durango, bardzo dźwięczna i tajemniczo brzmiąca nazwa miasta w dalekim Meksyku. Roman pyta mnie: gramy triplę? Ze skąpstwa odmówiłem i potem przez kilka miesięcy plułem sobie w brodę. A on zagrał, pamiętam jak dziś nazwy koni: w Derby Tartar, Durango, Bostella i Daglezja, w kolejnym wyścigu nagrodowym, chyba o nagrodę Solali, sam jeden Inserat i zakończył Soplem oraz Ogarem. Wziął ponad 4200 ówczesnych złotych, bo Derby nieoczekiwanie wygrała Daglezja, za którą zapłacili z góry prawie 300 zł – majątek. Przeciętna miesięczna pensja wynosiła wtedy około 2300 zł. 

Ja postanowiłem zagrać porządki do Durango, ze względu na ładną nazwę. Wziąłem do tego konia aż pięć „kos” – do faworytów Idrysa, Tartara, Bostelli po dwa bilety i po jednym do Salto i Don Kichota. Daglezję pojechałem w programie wyścigowym grubą kreską, dla mnie ta klacz nie biegła. Tymczasem Daglezja rozbiła towarzystwo w drobny pył wygrywając dowolnie o 5 długości od Durango. Trenowaną przez Andrzeja Walickiego klacz dosiadał Vasile Hutuleac, rumuński dżokej na stałe jeżdżący w Polsce. Trzeci był Salto pod dżokejem Bogdanem Ziemiańskim. Ogłoszenie wypłaty uciszyło tor. Za porządek Daglezja – Durango totalizator zapłacił prawie 4200 zł, a za triplę, którą kończyła Daglezja, ponad 8 tysięcy. To były duże pieniądze, za które można było ubrać się w Peweksie od stóp do głów.

Ponoć ten rekordowy porządek trafił aż pięć razy znany w tych czasach komentator sportowy Jan Ciszewski, który był fanem wyścigów. Latał po całym torze potrząsając wygranymi biletami. Ja wyszedłem z toru goły i wesoły, ale niepowtarzalny klimat Służewca odcisnął na mnie tak mocne piętno, że jestem mu wierny do dnia dzisiejszego, przez długie 46 lat.

Tory na Służewcu miały na przestrzeni dekad wielu wiernych fanów, których nazwiska przewijały się na pierwszych stronach gazet. Jedną z pasjonatek końskich wyścigów była Joanna Chmielewska, słynna pisarka, znana przede wszystkim z powieści kryminalnych. Tak w „Autobiografii” wychwalała wyścigi konne: „Życie bez namiętności jest w ogóle do bani, to po pierwsze. A po drugie, akurat wyścigi mają mnóstwo zalet dodatkowych. Rozszalały gracz pół dnia spędza na świeżym powietrzu, bardzo zdrowo, do gry nikt go nie zmusza, nikt nie wyrywa mu siłą pieniędzy z kieszeni, w przeciwieństwie do takiej, na przykład, knajpy, gdzie musi coś zamówić, bo darmo siedzieć przy stoliku mu nie pozwolą. Cały dzień na wyścigach może przetrwać, nie wydając ani grosza”.

Trzy daty są dla Służewca najważniejsze, wszystkie kojarzą się z majem. W maju 1926 r., a więc dziewięćdziesiąt jeden lat temu, Towarzystwo Zachęty do Hodowli Koni w Polsce zakupiło za 590 tys. ówczesnych złotych ponad 130 hektarów ziemi na Służewcu pod przyszły kompleks wyścigowy. W maju 1939 r. przekazano nowo wybudowany hipodrom do użytkowania. Miesiąc później rozegrano na służewieckim torze pierwszą gonitwę. Inauguracyjny wyścig wygrał ogier Felsztyn, którego dosiadł dżokej Stefan Michalczyk. W maju 2008 r. ówczesny wiceminister skarbu Michał Chyczewski, mieszkaniec Ursynowa, doprowadził do podpisania umowy pomiędzy Polskim Klubem Wyścigów Konnych a państwową spółką Totalizator Sportowy, na mocy której spółka przejęła kompletnie zrujnowany tor służewiecki w 30–letnią dzierżawę.

Służewiec otrzymał wówczas drugie życie. Gdyby nie upór Chyczewskiego zadłużony po uszy Służewiec zarósłby chaszczami, bądź został rozparcelowany pod budownictwo mieszkaniowe. Nad torem krążyła bowiem duża i bardzo wpływowa grupa sępów. Na wniosek Michała Chyczewskiego minister Aleksander Grad odwołał w marcu 2008 r. urzędującego wtedy prezesa TS Jacka Kalidę, kontestującego przejęcie Służewca w dzierżawę i powołał na jego miejsce Sławomira Dudzińskiego, który widział korzyści dla TS płynące z umowy z PKWK. Dokąd będę wykonywał dziennikarską robotę nie pozwolę, by rola ministra Chyczewskiego w ratowaniu Służewca i wyścigów konnych została kiedykolwiek zapomniana.

Nie zostanie również zapomniany wkład obecnych władz TS w przywrócenie cennemu zabytkowi dawnej świetności. Już za rok, po wyłożeniu przez państwową spółkę kilkudziesięciu milionów złotych na modernizację zabytkowej ruiny, tory na Służewcu staną się jednym z najpiękniejszych i najbardziej funkcjonalnych obiektów wyścigowych w Europie, a może nawet na świecie. To jednak dopiero połowa drogi. Tory należy jeszcze ożywić, a to wymaga kolejnych milionów oraz precyzyjnego, patrzącego w przyszłość planu reaktywacji. Nie powinno być tak, że zadowolone z siebie władze TS ograniczą się do zarabiania pieniędzy poprzez wynajmowanie firmom i osobom prywatnym wyremontowanych pomieszczeń na eventy, konferencje, wystawy, czy rozrywkowe imprezy, a wyścigi konne będę traktować jak przysłowiową kulę u nogi.

Ten obiekt ma gigantyczny potencjał wyścigowy, należy go tylko w odpowiedni i odpowiedzialny sposób wykorzystać. Trzeba zacieśnić nawiązane kontakty z szejkami znad Zatoki Perskiej i zacząć nawiązywać nowe w zachodniej Europie. Tu wielka rola dyrekcji Oddziału Służewiec Wyścigi Konne TS, bo na skostniały, ogarnięty od lat marazmem i nie decyzyjny PKWK nie ma co liczyć.  Wizytujący kilka lat temu Służewiec prezes katarskiego jockey clubu, osoba bardzo wpływowa w wyścigowym światku, był zauroczony obiektem. Rzucił wówczas w przestrzeń pomysł, by zorganizować na warszawskim hipodromie europejskie centrum wyścigów dla koni arabskich czystej krwi. Ten pomysł należy mocno pociągnąć, bo, po pierwsze, mamy wiekową tradycję w hodowli konia arabskiego, po wtóre, dysponujemy torem wyścigowym z najwyższej półki, a po trzecie, zapewniłby on Służewcowi wysoką frekwencję i tym samym znacznie zwiększył obroty w końskim totalizatorze.

To trudne zadanie powinno zostać powierzone tak zwanemu światowcowi, może byłemu dyplomacie, który posiada odpowiednie kontakty, a przede wszystkim biegle posługuje się kilkoma obcymi językami. Ten człowiek wcale nie musi być znawcą wyścigów konnych. Chodzi przede wszystkim o łatwość komunikacji z zagranicznymi kontrahentami i znajomość podstawowych zasad dyplomacji. Oddanie tak trudnego zagadnienia znajomkowi z notesu prominentnego polityka, przysłowiowemu „Dukakisowi” nie potrafiącemu sklecić zdania po angielsku czy francusku, ale mającemu dobre „plecy”, byłoby z góry skazane na niepowodzenie.

Zamożną spółkę, jaką jest TS, stać na wynajęcie i godziwe opłacenie odpowiedniego kandydata. TS powinno również być stać na przeznaczenie większych niż dotychczas środków na promocję wyścigów konnych i samego Służewca. Dzisiaj można cokolwiek sprzedać czy wypromować wyłącznie poprzez zakrojoną na szeroką skalę kampanię reklamową w mediach. To oczywista oczywistość.

Wróć