Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Gwałcenie języka i rozumu za jednym zamachem

10-10-2018 22:47 | Autor: Maciej Petruczenko
Można odnieść wrażenie, że w naszej rzeczywistości politycznej coraz bardziej wypada doceniać trafność definicji sformułowanej przez po wielekroć cytowanego tu kpiarza Gabriela Lauba: „wolność słowa – wy mówicie co chcecie, my robimy co chcemy”. Nie wiem, w którym momencie swego życia (1928 - 1998) ten polsko-czeski myśliciel na to wpadł, lecz nie ulega wątpliwości, że trafił w sedno.

Z jednej strony bowiem nikt na razie nie jest w stanie zaprzeczyć, iż wciąż wolno u nas głosić w mowie lub w piśmie wszystko to, co jest zgodne z prawdą i nadal nie ma cenzury zewnętrznej, a w grę wchodzi co najwyżej autocenzura. Ktoś z własnej inicjatywy woli się ograniczyć w wypowiedzi, spodziewając się, że nazbyt śmiały jej charakter może przynieść negatywne dla niego skutki.

Takiej obawy nie miał przez długie lata poseł na Sejm, jak również senator z ramienia różnych ugrupowań – Stefan Niesiołowski, a teraz nie ma posłanka PiS – prof. Krystyna Pawłowicz, która nader często w niegrzecznej formie mówi co wie, acz zdaje się nie wiedzieć co mówi. Ale to już differentia specifica niektórych polityków i nawet premier Mateusz Morawiecki przekonał się na własnym przykładzie, że stosując myślenie życzeniowe, łatwo minąć się z prawdą i wypowiedziane przez siebie słowa krytyki pod adresem ancien régime'u musiał publicznie odszczekać.

Cytowany już Gabriel Laub słusznie był zauważył, iż ktoś, kto zna tylko jedną prawdę, musi kłamać. Bodaj Edward Gierek, dawny lider socjalistycznej Polski, podkreślał w swoich przemowach, że istnieje tylko jedna prawda i innej prawdy nie ma, więc słuszność może pozostawać wyłącznie po jednej stronie. A w końcu okazało się, że jednak mądrzej świat postrzegał Józef Piłsudski, który zdobył się na refleksję, iż „racja jest jak dupa”, każdy ma swoją. Tym bardziej więc nie należy wierzyć politykom.

Obiecywanie gruszek na wierzbie to u nich stały fragment przedwyborczej gry. Dlatego składający nieustanne obietnice kandydaci na prezydenta Warszawy do tego stopnia zamącili mi w głowie, że wkrótce spodziewam się mostów przez Wisłę co sto metrów i linii metra, która będzie miała końcową stację na nowojorskim Manhattanie. A dlaczego nie? Jak już, to już.

W procesie wyborczym działa podobny mechanizm jak w trafianiu w gusta publiczności z utworami muzycznymi. Ludzie najbardziej lubią słuchać tego, co już dobrze znają. A przystępując do głosowania w wyborach parlamentarnych, prezydenckich lub samorządowych – chętnie nadstawiają ucha, gdy określony kandydat obiecuje obniżenie wszelkich opłat i cen oraz wieku emerytalnego z równoczesnym podwyższeniem uposażeń, a do tego gwarantuje szerokie inwestycje w sektorze publicznym, które mają ułatwić życie na co dzień.

Rozumiejąc oddziałujących na podświadomość elektoratu kandydatów najróżniejszej maści, z góry im wybaczam propagandową mowę-trawę i przelewanie z pustego w próżne. Wszak to tylko obowiązkowy sznyt oratorski, analogiczny do tego, jaki stosuje się na pogrzebach, w najmniejszym stopniu nie krytykując nieboszczyków, ale wynosząc ich zalety pod niebiosa. Gwałtu na polszczyźnie, jaką posługują się politycy, wybaczyć jednak nie mogę. Po cóż nam bowiem hołubić mające ponad tysiąc lat dziedzictwo kultury narodowej, po cóż odróżniać język polski od niemczyzny, angielszczyzny, francuszczyzny, skoro prominentni przedstawiciele społeczeństwa okazują się w swoich wypowiedziach półanalfabetami?

Mogłem jeszcze tylko się pośmiać, gdy reprezentująca ludową Samoobronę posłanka na Sejm Renata Beger wzywała szczerze do walki o „Polskę wolnom i sprawiedliwom”, cytując też kolegę, który zauważył w jej oczach „kurwiki”. Mogłem również wybaczyć byłemu już ministrowi finansów Janowi Vincentowi Rostowskiemu z PO, że chciał ewentualnie zamieszkać w „Bydgoszczu” i dostrzegał gdzieś coraz więcej „poszlaków”, bo – jak informuje Wikipedia – jest on urodzonym w Londynie i wychowanym na obczyźnie synem polskich emigrantów pochodzenia żydowskiego i z tego względu może być w posługiwaniu się językiem polskim cokolwiek niedoskonały. Dużo gorzej odebrałem wszakże ignorancję dwu innych platformersów: ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który w coś nie mógł „uwieżyć” na Twitterze, i prezydenta Bronisława Komorowskiego, łączącego się z Japończykami „w bulu i nadzieji” po trzęsieniu ziemi u tychże.

Z przedstawicielami Platformy zaczęli jednak iść o lepsze członkowie ugrupowań konkurencyjnych. Solidarna Polska opatrzyła ulotkę ze zdjęciem Zbigniewa Ziobry sugestywną zachętą: „Podpisz się pod Solidarną Europom”, chcąc widocznie dorównać niezapomnianej Reni Beger. Wyrosły z Prawa i Sprawiedliwości doktor Andrzej Duda, od paru lat pełniący obowiązki głowy państwa, napisał o „kolejnym świadectwie żądów PO”, ogarnięty zapewne żądzą upokorzenia tej partii. Z kolei Jarosław Kaczyński, kierujący PiS-em, ale zwany też po cichu prezesem Polski, uprzejmie zapodał niezadowolonemu z pracy sądów Suwerenowi: „Proszę pamiętać, że zwykle sprawy są procedowane konkluzywnie po półtorej roku”, znakomicie popularyzując ewidentny błąd gramatyczny.

Pojętnym uczniem doktora Kaczyńskiego okazał się wprędce wspomniany już Mateusz Morawiecki, który najwidoczniej stara się naśladować w mowie pryncypała i z pełnym przekonaniem użył w przemówieniu publicznym sformułowania z identycznym błędem („półtorej roku”), na co od razu zwróciła mu uwagę polonistka Anna Zalewska, minister edukacji narodowej. Niestety, bez skutku, bo ostatnio premier powtórzył tę gafę, obiecując lepszą przyszłość ludności Podkarpacia.

Mam nadzieję, że tak znakomici wykonawcy woli Suwerena ograniczą się w dalszym działaniu li tylko do błędów językowych. A co do polszczyzny, to im dyskretnie przypomnę: na naukę nigdy nie jest za późno.

Wróć