Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Inteligent w centrum buntu robotniczego

12-12-2018 21:38 | Autor: Maciej Petruczenko
Z legendą opozycji PRL Andrzejem Celińskim o stanie wojennym i nie tylko...

MACIEJ PETRUCZENKO: Działalność opozycyjną w PRL zacząłeś o wiele wcześniej niż wybuchła w 1980 „Solidarność”...

ANDRZEJ CELIŃSKI: Tak, moja pierwsza akcja opozycyjna to był rok 1966 przy okazji obchodów milenijnych. Zablokowaliśmy wówczas – my to znaczy grupa harcerzy „Czarnej Jedynki, 1 WDH im. Romualda Traugutta – przejścia przed kościołem św. Jana Chrzciciela na Świętojańskiej. Byli wtedy tam: Janusz Kijowski, Piotr Naimski i chyba Antek Macierewicz. Tak ze trzydzieści - czterdzieści osób. Chcieliśmy zademonstrować nasz opór przeciwko komunie. Ze Świętojańskiej ruszyliśmy Krakowskim i Nowym Światem i dopiero przy Nowym Świecie milicja zaczęła nas pałować. Potem były strajki studenckie, czyli Marzec 1968. Po strajkach wyleciałem z Wydziału Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego razem z Krysią Flato, której ojciec był lekarzem Mao Tsetunga i przeszedł z nim cały Wielki Marsz, by potem, ale już po Październiku 1956 (w latach 50. siedział w więzieniu na Rakowieckiej) zostać szefem wywiadu w Polsce. Wyrzucając mnie, powiedziano, że najwcześniej po roku będę mógł się ubiegać o ponowne przyjęcie, pod warunkiem, że wcześniej podejmę pracę o charakterze robotniczym. Wolałem więc zdawać na Katolicki Uniwersytet Lubelski i dostałem się tam na socjologię. Pracowałem już wtedy w fabryce szczepionek w Sławinku pod Lublinem w trzynastoosobowej brygadzie składającej się ze wspaniałych ludzi, byli to chłopi z okolicznych wiosek, tzw. chłoporobotnicy. W lutym 1969 zostałem ponownie przyjęty na UW. Kolejnym włączeniem się w działania przeciwko „czerwonemu” było zorganizowanie akcji oddawania krwi dla robotników gdańskich w grudniu 1970 roku.

I tak wszedłeś na stałe w środowisko opozycyjne...

Początkowo w to zbliżone do Jacka Kuronia. Moja główna działalność to był Latający Uniwersytet, który powstał poniekąd z mojej inicjatywy, gdy w lutym 1977 ostatecznie mnie wyrzucono z UW, tym razem już jako asystenta. Wraz z kilkoma kolegami, zwolnionymi z wydziału socjologii, ruszyliśmy z Towarzystwem Kursów Naukowych, które formalnie powstało w 1978 roku. W TKN znaleźli się też ludzie do tamtego momentu niespecjalnie związani z opozycją. Byli tam wybitni naukowcy z tytułami profesorskimi, członkowie Polskiej Akademii Nauk, jak np. profesorowie: Władysław Kunicki-Goldfingier, Jan Kielanowski, Edward Lipiński, Konrad Górski, Aleksandra Jabłońska, Wacław Gajewski, profesorowie uniwersyteccy i PAN-owscy, jak m. in.: Krystyna i Adam Kerstenowie, Maria Janion, Henryk Wereszycki, Stanisław Hartman, Tadeusz Zipser, a także: Jerzy Jedlicki, Stefan Amsterdamski, Bronisław Geremek, Tadeusz Kowalik. Nie zabrakło też wielu innych wybitnych postaci ze świata kultury, bo w tym zacnym towarzystwie znaleźli się również Bohdan Cywiński, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Drawicz, Andrzej Kijowski, Artur Międzyrzecki, Jacek Bocheński, Julia Hartwig, Marian Brandys, Wisława Szymborska, Jan Strzelecki i Jan Józef Lipski. Gdy TKN się uformowało, mnie przypadła rola sekretarza Rady Programowej.

TKN budował swego rodzaju szarą strefę między władzą i opozycją. Była to działalność otwarta, a nie konspiracyjna. Sam należałem do zwolenników poglądu, że jeśli chce się coś naprawdę zmienić na korzyść, to nie należy od razu burzyć wszystkiego wokół. Potem, w samej końcówce przed sierpniem 1980, powstał klub dyskusyjny Doświadczenie i Przyszłość ze Stefanem Bratkowskim, Bogdanem Gotowskim, Janem Malanowskim, Andrzejem Wielowieyskim, Kazimierzem Dziewanowskim, Aleksandrem Paszyńskim, Jankiem Strzeleckim. Taka działalność poszerzała szarą strefę, utrudniała władzy frontalny atak, rozmiękczała partyjnych profesorów. Szczególnie wtedy, kiedy władza nerwowo nie wytrzymała i siłą AWF-owskich bojówek zaczęła rozbijać wykłady.

Sam dobrze pamiętam, że TKN organizowało spotkania również na Ursynowie...

W styczniu 1978 właśnie na Ursynowie mieliśmy ogromne problemy z milicją. Raz na pół roku odbywały się plenarne spotkania TKN. W mroźny styczniowy dzień, na tydzień przed wyznaczonym terminem takiego spotkania, na korytarzu siedziby KC PZPR prof. Kersten natknął się na kierownika Wydziału Nauki KC profesora Jaremę Maciszewskiego. Pisali razem książki z historii Polski XVII wieku. „Ja wiem, że się macie w niedzielę spotkać, ale prędzej mi tu kaktus na dłoni wyrośnie, nim się spotkacie – rzucił Maciszewski.

A jednak spotkaliśmy się zgodnie z planem w mieszkaniu Kamy Staszko na Nutki 3/5. Milicja nas nie wyśledziła, nie dopadła. Wtedy uchwaliliśmy ważny tekst o wychowaniu młodzieży. U nas poznali się Geremek z Mazowieckim. Później Rada Programowa TKN de facto stała się grupą doradczą Solidarności. W czasie strajku sierpniowego opracowywała ekspertyzy zamawiane przez będących w Stoczni – Mazowieckiego, Geremka i Kuczyńskiego, a mój brat Wojtek, pracujący w Pogotowiu Lotniczym, przewoził je do Gdańska samolotem.

Solidarność” wybuchła w 1980, ale największe napięcia pojawiły się w 1981...

Wiedzieliśmy, że Solidarność jest antysystemowa. Moje środowisko – Mazowiecki, Geremek, Kuczyński – uważało, że ten słuszny bunt musi się skończyć tragicznie, ale trzeba zainwestować w struktury społeczne jak najwięcej i jak najdłużej trwać. To trudne dla zrozumienia dla ludzi gorącokrwistych, nie uznających elastyczności w działaniu. Inna sprawa, że bez charyzmatycznego robotnika Lecha Wałęsy nie udałoby się tego zrobić.

Byłeś najbliższym warszawiakiem przy Wałęsie...

Wiadomo było, że kierownictwo Solidarności nie miało na początku zaplecza eksperckiego. Sądziliśmy, że to zaplecze będzie w Warszawie, ale czas płynął szybko, więc zespół ekspercki musiał powstać w Gdańsku. Zaproponowano to najpierw Waldkowi Kuczyńskiemu – odmówił, potem Ryszardowi Bugajowi -–też odmówił. Ja byłem trzeci i nie odmówiłem. Pojechałem do Gdańska i szybko przekonałem się, że miejscowi intelektualiści nie bardzo chcą współpracować z „Solidarnością” z uwagi na jej robotniczy charakter. Chlubnym wyjątkiem był Lech Kaczyński, który się przy niej znalazł jako specjalista od prawa pracy. Przyszedł, aby po prostu pomagać, a nie dla stanowisk. Codziennie w kanciapie na parterze, pod schodami, przyjmował ludzi z komisji zakładowych z ich kłopotami. On był w tym naprawdę ekspertem.

Mnie zaś zapraszano na codzienne posiedzenia prezydium Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego „Solidarności”, której gdański komitet był do stycznia-lutego 1981faktycznym kierownictwem w skali kraju. Wciąż kłębił się tłum ludzi, mnóstwo krzyku. Zaproponowałem raz, drugi uporządkowanie tego bałaganu i Wałęsa powiedział, żebym prowadził ich posiedzenia, aż w końcu formalnie wybrano mnie sekretarzem Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Pełniłem tę funkcję do 30 kwietnia 1981, gdy mnie odwołano, bo podobnie jak Wałęsa uważałem, że strajk generalny zakończy się krwawo i trzeba przyjąć jakieś kompromisowe rozwiązanie dla jego uniknięcia. Nazajutrz po odwołaniu przyszedłem z plecakiem, żeby się pożegnać, a Wałęsa kazał mi usiąść i niespodziewanie przedstawił mnie jako swojego szefa gabinetu. No i tak jakoś się ułożyło. Formalnie do funkcji sekretarza wróciłem w lipcu 1981.Ktoś kompetentny musiał wziąć na siebie organizację pierwszego Zjazdu „Solidarności”. Po zjeździe mój głos coraz mniej ważył, choć wciąż byłem szefem gabinetu Wałęsy. I pewnie bym zniknął z solidarnościowej platformy, gdyby nie stan wojenny ogłoszony 13 grudnia 1981.

Gdzie byłeś w momencie, gdy ekipa Wojciecha Jaruzelskiego sparaliżowała kraj?

Leżałem chory w domu z gorączką. Około północy z 12 na 13 grudnia 1981 przyszli po mnie na Burgaską na Stegnach. Zawieźli mnie najpierw na Malczewskiego, a potem już budami do Białołęki na ulicę Ciupagi 1. Znalazłem się w jednej celi z Władysławem Bartoszewskim i Kazimierzem Wójcickim oraz kilkoma jeszcze kolegami. Zaraz potem przeniesiono nas do cel w niższych budynkach.

Białołęka była pewnie dla was tylko etapem przejściowym...

Ja byłem tam do 21 stycznia 1982 Przedstawiciele władzy chcieli ze mną rozmawiać, ale odmówiłem i odtransportowano mnie helikopterem do Mirosławca, a stamtąd na kolejne miejsce internowania w Jaworzu na poligonie drawskim, skąd na początku maja zostałem przeniesiony do Darłówka, gdzie byłem do końca października. Pękły mi wrzody żołądka i wzięli mnie do szpitala w Koszalinie. Powiedziałem, że operacji poddam się tylko w Warszawie. Z Koszalina odstawiono mnie kukuruźnikiem na warszawskie lotnisko Bemowo, a potem do szpitala MSW na dzisiejszej ulicy Wołoskiej. Potem zostałem wysłany do sanatorium w Krynicy górskiej. Żona przyjechała tam naszym małym Fiatem i zabrała mnie do domu. Dopiero w lutym 1983 dostałem pismo z Komendy MO, że zwolniono mnie z internowania 7 grudnia 1982, czyli w dniu kiedy samowolnie wyjechałem z Krynicy do domu.

Jak patrzysz na stan wojenny i „Solidarność” z dzisiejszej perspektywy?

W Polsce było 65 tysięcy żołnierzy armii ZSRR. Za chwilę mogło ich wkroczyć o wiele więcej, a obok nich do interwencji gotowe były armie NRD i Czechosłowacji. Jakie szanse mogła mieć w tamtym momencie „Solidarność”? Miesiąc przed stanem wojennym byłem w Waszyngtonie w Departamencie Stanu USA. Towarzyszył mi Jan Nowak-Jeziorański. Powiedziałem Amerykanom, że okoliczności międzynarodowe nie pozwolą jeszcze Polsce na wyzwolenie, ale żeby w swojej polityce perspektywicznej brali pod uwagę nasz kraj, we wspólnocie socjalistycznej najbardziej odległy kulturowo od Moskwy.

– A czy Solidarność przetrwa tę zimę? – zapytali.

– Nie przetrwa – odpowiedziałem całkiem szczerze.

Wróć