Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jak się nachapać i nie dać złapać

14-09-2016 20:14 | Autor: Maciej Petruczenko
Jak szybko zmienia się punkt widzenia, gdy nagle ma się coś do stracenia... Takim wierszykiem pozwolę sobie zacząć cotygodniową analizę stołecznej rzeczywistości.

Oto poseł Platformy Obywatelskiej Marcin Kierwiński radośnie oznajmił tonem zbawcy narodu, że złożony w Sejmie przez PO projekt „dużej” ustawy reprywatyzacyjnej zakończy wreszcie handel roszczeniami i zapewni ochronę praw lokatorów w budynkach niekoniecznie odzyskiwanych przez prawowitych spadkobierców, gwarantując, że nie będzie zwrotów w naturze, tylko wypłata odszkodowań, tycząca wyłącznie wartości gruntu, jeśli dom był w wyniku działań wojennych zburzony.

Jakaż to wielka ulga w sytuacji, gdy niemal połowa Warszawy została już rozgrabiona, na pozór w majestacie prawa, a w  szczególności wyroków sądowych, na dodatek zaś – za przyzwoleniem pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, nomen omen wiceprzewodniczącej PO, partii, która na forum sejmowym dokonała wreszcie tak heroicznego wyczynu!

Ile lat trzeba było czekać, ile desperackich apeli ogłosić, ile majątku komunalnego stracić i ile krzywdy ludzkiej spowodować, żeby doczekać się wreszcie projektu, którego zasadnicze punkty podyktowało w końcu już nie tyle zniecierpliwione, ile wprost zbuntowane społeczeństwo, wspierane przez co odważniejsze media! Jeszcze niedawno pani prezydent przekonywała czepiających się jej reprywatyzacyjnych poczynań pismaków, że wszystko w ratuszu dzieje się zgodnie z prawem, wiceprezydent Jarosław Jóźwiak ma pieczę nad wszystkim, a Biuro Gospodarki Nieruchomościami z Marcinem Bajką na czele jest absolutnie okay i jeśli zdarzają się jakieś niedopatrzenia, to tylko z winy Ministerstwa Finansów. I nagle całkowicie zmieniła zapatrywania, paru ważnych urzędników z wiceprezydentami na czele wyrzuciła na zbity pysk i przynajmniej jedną reprywatyzację (Chmielnej 70) oceniła jako „pochopną”...

Owa „pochopność” w ustach mera odpowiadającego za nieruchomościowe zasoby stolicy kraju to termin bardziej zakrawający na kpinę. Przecież tylko w tym jednym, jedynym wypadku chodziło o działkę wartą ponoć 160 mln złotych, a reprywatyzacji dokonano prawem kaduka. Tymczasem reprywatyzowanych nielegalnie działek było o wiele więcej. Ich spis przedstawiła dzielna ekipa „Miasto jest nasze” z Janem Śpiewakiem na czele.

Warszawski ratusz był głuchy na głosy mieszkańców. Jeszcze w czerwcu rzecznik Bartosz Milczarczyk pouczał redakcję „Passy”, że publikuje „niesprawdzone informacje” w sprawie reprywatyzacji Narbutta 60 i nieoczekiwanie zamilkł dopiero wtedy, gdy okazało się, że to my mamy rację i właśnie ten skandaliczny przypadek znalazł się wśród dziewięciu, rozpatrywanych w przyspieszonym tempie przez jedną z pozawarszawskich prokuratur, bowiem warszawskie raczyły się w tej sprawie po prostu wygłupiać, stosując z wielką ochotą wypróbowane narzędzie do ewentualnego ukrywania przestępstw – w postaci umorzenia.

Oczywiście, byłoby jawną niesprawiedliwością przypisywanie winy za dziką reprywatyzację wyłącznie chłopcom i dziewczynom z Platformy Obywatelskiej, skoro do stworzenia zła walnie przyczyniło się w skali 27 lat parę innych partii, jak choćby wiecznie głodny posad w stolicy Sojusz Lewicy Demokratycznej, niejednokrotnie przemianowywany przez obywateli na „Sojusz Lewizny”. Chociaż dziś karty rozdaje Prawo i Sprawiedliwość, trudno uznać, żeby i ta partia walczyła o uregulowanie problemów reprywatyzacyjnych jak lwica. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku śp. poseł Artur Górski, który był człowiekiem wyjątkowo czułym na krzywdę bliźnich, zapewniał mnie w oficjalnym wywiadzie, że za reprywatyzację po bożemu PiS weźmie się dopiero w następnym czteroleciu, bo ma na razie ważniejsze sprawy na tapecie. Aż strach pomyśleć, do jakiego stopnia Warszawa zostałaby rozkradziona, gdyby rządząca w kraju partia chciała zwlekać z porządkowaniem reprywatyzacji do kolejnej kadencji...

Zwracania warszawskich nieruchomości prywatnym właścicielom okazała się nie tylko pełną kompromitacją dopuszczających do przestępczych działań polityków i skorumpowanych zapewne urzędników, lecz również, a może nawet przede wszystkim – aparatów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, w szczególności sądów i stołecznej palestry. Jakim cudem można było klepnąć niemal za każdym razem wyłudzenia miejskiego majątku metodą „na kuratora”? Czy sędziowie doznawali akurat pomroczności jasnej, czy pomieszania zmysłów, wierząc w bajdy grupy cwaniaków, czyniących z zarządu miasta pijane dziecko we mgle? Czy przez analogię do zawodu lekarza (błąd w sztuce medycznej) nie należałoby w tej sytuacji zarzucić sędziom popełniania błędu w sztuce prawniczej? Przecież w następstwie sprzyjających oszustom wyroków Warszawa straciła bezpowrotnie olbrzymią połać swoich zasobów nieruchomościowych, w tym tereny i budynki służące ważnym celom społecznym. Przy czym nie brano w ogóle pod uwagę, że dokonane w 1945 upaństwowienie, a potem skomunalizowanie owego majątku zostało spowodowane kataklizmem drugiej wojny światowej i było jedynym wyjściem, umożliwiającym możliwie szybkie podniesienie miasta z ruin, stosowanym zresztą również w zachodniej Europie.

Jawna granda – to byłoby najdelikatniejsze określenie reprywatyzacyjnych wypaczeń. Jak teraz słusznie się przypomina, zaczęły się one od działań niesławnej pamięci Komisji Majątkowej, która bezkarnie mogła rozdrapywać majątek komunalny pod pozorem zwracania utraconych dóbr Kościołowi. A Kościół, łapczywie zagarniający upatrzone nieruchomości, nie oglądał się na potrzeby społeczeństwa. Co więcej, gdy już się wystarczająco nachapał, nawet nie próbował stawać publicznie w obronie wiernych, których wyrzucali na bruk oszuści strojący się w piórka odzyskujących swoją własność „kamieniczników”.

Przewin kościelnej machiny reprywatyzacyjnej nie wolno przypisywać poszczególnym księżom, bo też nie każdy z nich sprowadzał sobie swego czasu mercedesa jako sprzęt „do celów kultowych”. Niemniej o zakłamaniu niektórych dostojników episkopatu świadczy dożynkowa wypowiedź biskupa Piotra Libery, który przypomniał, kto stworzył Polskę u jej korzeni: „Zręby naszej Ojczyzny wykuwali wolni chłopi-dziedzice, wykuwali je budując pierwsze, drewniane kościoły /.../, ciężko pracując na ojcowiźnie, płacąc podatki na rzecz księcia /.../”. Nie wiem, czy biskup Libera kpi, czy o drogę pyta, bo chyba wie, że przez setki lat chłopi mieli u nas status niewolników, przymusowo odrabiając pańszczyznę i to nie Rzeczpospolita ich od niej uwolniła, tylko car-batiuszka. A dziedzicami całą gębą stali się dopiero po reformie rolnej i – w przeciwieństwie do tego, co dzieje się w miastach – nikt nie nawet nie próbuje przywracać na wsi dawnych stosunków własnościowych z krzywdą dla „wolnych chłopów-dziedziców”.

Wróć