Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Jakoś się wtedy nie bałem...

14-12-2022 20:19 | Autor: Tadeusz Porębski
Każda kolejna rocznica stanu wojennego to w mediach niekończący się słowotok ludzi, którzy w większości tak ważne dla narodu wydarzenie znają z książek, z prasy, bądź z opowieści rodziców i dziadków. A ja wtedy żyłem, wódkę lub pędzony w wannach samogon piłem, wieczorem pety na przystankach zbierałem (papierosy na kartki) i jakoś w ogóle się nie bałem. Stan wojenny zastał mnie w bardzo kiepskim stanie, bo pijanego w sztok. Każdego roku bowiem, w dniu 12 grudnia mój starszy brat Aleksander (Panie świeć nad Jego grzeszną duszą) wyprawiał huczne imieniny.

Wtedy była to sobota, a więc wyjątkowo dogodny termin, ponieważ nazajutrz biesiadnicy mogli odespać hulanki. Brat był kucharzem najwyższej próby, wyszkolonym w powojennym „Bristolu” przez przedwojennych mistrzów kuchni ze słynnej restauracji „Simon i Stecki”, więc rodzina i najbliżsi znajomi przez cały rok niecierpliwie wyglądali 12 grudnia, bo w tych bardzo chudych w zaopatrzenie czasach naprawdę było u brata co pojeść. Jego specjalności to boeuf a'la strogonow, chateaubriand na grzance, śledź po japońsku oraz ozór wołowy w galarecie. Wspaniały smak tych potraw czuję do dzisiaj. Z surowcami nie było problemu, ponieważ nasz ojciec przepracował połowę życia w Zakładach Mięsnych na Żeraniu. Zaopatrzony tedy w zakupiony w „Peweksie” za 5 dolarów prezent imieninowy w postaci francuskiej wody kolońskiej „Brut” oraz we flaszkę „Żytniej” z kłosem, ruszyłem wieczorem autobusem linii „B”, który naonczas kursował na linii Wilanów – ul. Redutowa, do mieszkania brata przy ul. Pustola na Woli.

Zmierzając autobusem do źródła wyczuwałem, że coś jest nie tak. Widać było wzmożony ruch radiowozów, na ulicach miasta pojawiły się także w dużych ilościach wojskowe ciężarówki. Zbyt dużych ilościach, jak na zwykłą grudniową sobotę. Z faktu, że była to sobota niezwykła zdałem sobie sprawę dopiero rano. Podczas podróży komunikacją miejską miałem w głowie jedynie widok stojących na imieninowym stole zamrożonych flaszek wódki. Kiedy przekroczyłem próg od razu poczułem swojski zapach pieczystego zmieszany z tytoniowym dymem. Wtedy nie traktowano palaczy jak przestępców, a niepisany obyczaj nakazywał, by do mieszkań osób niepalących nie przynosić smrodów w rodzaju „Extra Mocnych” bez filtra czy „Klubowych”, a jedynie szlugi z importu kupowane za bony dolarowe w sklepach „Pewex”. Były to czasy, kiedy po sztachnięciu się takim „Camelem” bądź „Pall Mallem” czuło się w płucach czysty, zdrowy dym, a w pomieszczeniu pachniało. Zaczęło się od tzw. karniaków, więc dosyć szybko wprawiłem się w błogi stan pozwalający odciąć się od siermiężnej socjalistycznej rzeczywistości. Pito ostro, a że zagrychy było pod dostatkiem nikt nie zasnął z twarzą w talerzu. Około drugiej nad ranem poczułem, że wysiadam. Poprosiłem brata, by zadzwonił dla mnie po „Radio Taxi”. Próbował chyba przez pół godziny, ale telefon był głuchy, bez sygnału. Zepsuł się, czy co? Pomyślałem, że o tej porze złapię taksówkę na ulicy, bądź na pobliskim postoju.

Wyszedłem na podwórko i zobaczyłem, że z sąsiedniego budynku milicjanci wyprowadzają do radiowozu stojącego pod klatką schodową dwóch mężczyzn. Awantura domowa? Bardzo możliwe, wszak to była sobota i popularne imieniny. Doszedłem do Redutowej – pustka, tylko co parę minut pędzi kolejny radiowóz. Wytyczyłem azymut na dolny Mokotów i wlokłem się w śniegu noga za nogą. Wypita wódka daje o sobie znać. Na Kasprzaka po raz pierwszy natknąłem się na otoczone żołnierzami czołg oraz transporter opancerzony SKOT. Wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wytrzeźwiałem. Wojsko na ulicach? Wiadomo było, że boją się „Solidarności”, mimo to nie wierzyliśmy, że posuną się do poszczucia społeczeństwa czołgami. A jednak… Im dalej się przemieszczałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że stało się coś złego. Po komunistach można było spodziewać się wszystkiego najgorszego. Takie myśli przelatywały mi przez głowę podczas śnieżnej nocnej wędrówki ulicami opustoszałego miasta. Dla pewności postanowiłem wracać do domu opłotkami, podwórkami i pomiędzy blokami. Jakoś udało mi się dobrnąć do Puławskiej bez kolizji z wojskiem i milicją. Niestety, u zbiegu z Dolną nadziałem się na mieszany patrol. Wylegitymowali mnie, zapytali gdzie mieszkam, co tu robię o tej porze i kazali „spierdalać w podskokach”. Ale w ulicę Dolną nie wpuścili. Aby dostać się na ul. Gagarina, gdzie był mój dom rodzinny, musiałem dojść do Dworkowej i zejść Morskim Okiem. Tam dopiero ogarnąłem rozmiar wojskowej operacji. Na skrzyżowaniu Belwederskiej z Gagarina stało kilkanaście czołgów, SKOT-ów, radiowozów oraz mnóstwo wojska i milicji. Ulica Belwederska w kierunku śródmieścia została zamknięta wojskowymi zaporami – chronili Belweder, siedzibę premiera i rządowy hotel przy ul. Parkowej.

Po kilku minutach coraz szybszego marszu wreszcie dotarłem do domu. Była mniej więcej szósta rano. Narobiłem w mieszkaniu niezłego rabanu budząc ojca i matkę złowrogimi informacjami o wybuchu wojny. Matka wyczuła alkohol: „Uchlał się i bredzi”. Ojciec był bardziej pragmatyczny – posłuchał ciszy w słuchawce telefonu, włączył nieme radio, telewizor pozbawiony obrazu, po czym usiadł w fotelu i zadumał się. Jemu też coś nie pasowało. I właśnie wtedy na ekranie ukazał się osobnik w wojskowym mundurze bez dystynkcji i zapowiedział ważny komunikat. Zobaczyliśmy generała w ciemnych okularach, który poinformował o konieczności ratowania kraju przed anarchią oraz wrogimi elementami, powołaniu do życia junty pod nazwą Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (WRON), zamknięciu granic i wprowadzeniu na terytorium całego państwa stanu wojennego. Pamiętam reakcję ojca: „No i mamy własnego Pinocheta”. Porównanie było wyjątkowo trafione: generalski mundur, ciemne okulary, wojsko przejmujące siłą władzę w państwie. Ojciec sięgnął do barku i nalał po kielichu czystej. Wypiliśmy i poszedłem spać. Kiedy po południu zszedłem z grzędy było w mieszkaniu kilkoro znajomych, którzy przy flaszce dzielili się sensacyjnymi newsami uzyskanymi „z bardzo dobrze poinformowanych źródeł”. W telewizorze co godzinę pojawiał się „Pinochet” z tym samym komunikatem co rano. Telefony nadal nie działały. Nikt nie wiedział, co wydarzy się jutro i przez kolejne dni, ale nie panikowaliśmy.

Pamiętam, że cały naród martwił się los Lecha Wałęsy – zlikwidują go potajemnie, czy tylko osadzą w więzieniu? A może cichcem wywiozą na Syberię i ślad po człowieku zaginie? Bo jedyna prawda jest taka, że wtedy w obiegu publicznym był tylko Wałęsa, po nim długo, długo nikt, a następnie stali pensjonariusze zakładów karnych i „dołków” na komendach milicji: Jacek Kuroń, Adam Michnik, Karol Modzelewski, Bogdan Lis, Władysław Frasyniuk oraz zaciekle tropiony przez bezpiekę Zbigniew Bujak. Braci Kaczyńskich i kilkorga innych, starających się dzisiaj przypiąć sobie etykietę bojownika w walce z komuną, niewielu ludzi kojarzyło wówczas z demokratyczną opozycją. Ponoć Prezes Jarosław pierwsze dni stanu wojennego spędził pod pierzyną u mamusi na Żoliborzu. Jako ktoś, kto przeżył stan wojenny w wieku dorosłym, stwierdzam publicznie, że nie było tak źle, jak można się było spodziewać. W odróżnieniu od junt w Ameryce Płd., które wymordowały podczas wojskowych przewrotów setki tysięcy ludzi, czy junty hiszpańskiej generalissimusa Francisco Franco i portugalskiej Antonio Salazara, nasz WRON wykazał się pobłażliwością w stosunku do narodu i działaczy opozycji. Szacuje się, że podczas stanu wojennego zginęło od kilkudziesięciu do 100 osób. Niemniej jednak módlmy się do Boga, byśmy nie musieli w przyszłości ponownie przeżywać tego rodzaju narodowej traumy. Ale ja dzisiejszej władzy w Polsce, podobnie jak komunistom kiedyś, jakoś nie dowierzam.

Wróć