Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Klauzula sumienia i uwłaszczenia

08-02-2023 20:42 | Autor: Maciej Petruczenko
W roku 1927 w nader ubogiej w obiekty sportowe Warszawie został oddany do użytku w Parku Skaryszewskim uważany wtedy za cudo nowoczesności stadion piłkarsko-lekkoatletyczny AZS wraz z położonymi tuż obok kortami tenisowymi. Mało kto wie, że stadion budowali po części własnymi rękami sami azetesiacy i przy pracach ziemnych za szpadel chwyciła nawet będąca już rekordzistką świata w rzucie dyskiem Halina Konopacka, która rok później zdobyła dla Polski pierwszy w naszej historii złoty medal olimpijski. W 1929 dumą i parku, i stadionu był słynny pojedynek dwu znakomitych długodystansowców – legendarnego Fina Paavo Nurmiego i reprezentanta Polski (wcześniej Łotwy) Stanisława Petkiewicza, wygrany akurat przez tego drugiego, co było światową sensacją.

W 1955 po drugiej stronie ulicy Skaryszewskiej, na gruzach po Powstaniu Warszawskim, zwiezionych z lewego brzegu Wisły, wyrósł 71-tysięczny Stadion Dziesięciolecia, arena wprawdzie o już przestarzałej ziemnej konstrukcji, ale bardzo piękna, zwłaszcza gdy się ją widziało z lotu ptaka. Przy tej budowie uwijał się z łopatą młodszy o 42 lata od Konopackiej inny entuzjasta sportu, przyszły mąż najlepszej sportsmenki świata 1974, siedmiokrotnej medalistki olimpijskiej w lekkoatletyce Ireny Kirszenstein (po ślubie w 1967 Szewińskiej).

No cóż po tamtej arenie, która miała w zasadzie upamiętnić 10-lecie tzw. Polski Ludowej (czasem jej jubileusze liczono od 1944 roku), nie ma już śladu, jeśli nie liczyć wciąż stojącego pawilonu, w którym znajdowały się szatnie i magazyny, a dziś ma siedzibę spółka zarządzająca następcą 71-tysięcznika, czyli 58-tysięcznym Stadionem Narodowym. Chlubi się on między innymi posiadaniem 965 toalet. Znacząca to liczba, bo – jak pamiętam – tuż po oddaniu do użytku Stadionu Dziesięciolecia było na tym obiekcie zaledwie jedno „oczko” do załatwiania potrzeb fizjologicznych przez gości trybuny honorowej, a my, kibicowski plebs, chadzaliśmy „na odlew” w krzaki.

Dla porównania ze społecznikowską postawą szlachcianki Konopackiej i praskiego plebejusza Szewińskiego powiem, że na budowie oddanego do użytku w 1975 roku gmachu redakcji Expressu Wieczornego i Przeglądu Sportowego pod adresem Aleje Jerozolimskie 125/127 – ani razu nie widziano urodzonego w 1949 w Warszawie i wykształconego na Uniwersytecie Warszawskim aktora filmowego („O dwóch takich, co ukradli Księżyc”) Jarosława Kaczyńskiego, który miał w przyszłości stworzyć wraz z bratem Lechem polityczny debel, grający jednocześnie na dwóch kortach (premiera i prezydenta RP). Chociaż gmach w Alejach i postawiony z tyłu budynek drukarni powstały za pieniądze nazywanego dla pozoru spółdzielnią partyjnego koncernu wydawniczego (RSW „Prasa, Książka, Ruch”), zarówno przeglądowcy, jak i expressiarze wprowadzili się tam z czystym sumieniem, ponieważ obydwa wspomniane dzienniki, bodaj jako jedyne na rynku, przynosiły czysty zysk i były uwielbiane przez czytelników, najpierw za felietony Stefana Wiecheckiego „Wiecha” (Śmiej się pan z tego), a potem Jerzego Iwaszkiewicza (Samo życie), a przede wszystkim za informacje o charakterze – jakbyśmy dziś powiedzieli – tabloidowym.

Gdy doczekaliśmy się wytęsknionego upadku PRL i RSW „Prasa, Książka, Ruch”, jej likwidatorzy – w swej bezgranicznej mądrości – uwłaszczyli nas, pismaków na tytule „Przegląd Sportowy”, który wart był naonczas miliony dolarów, więc nic dziwnego, że kupił go zaraz na wolnym rynku bogacz nowej Polski, człek wielkiej kultury osobistej i bardzo wysokich lotów (jako że posiadający licencję pilota samolotowego) Zbigniew Niemczycki, wcześniej znany jako jeden z najbardziej wziętych konferansjerów. Prawo własności tytułu to my mieli, ale prawa własności budynku – już nie. No i okazało się – jak twierdzą kronikarze, iż szukający punktu zaczepienia w nowej RP szef Banku Przemysłowo-Handlowego wyłożył ponoć kasę na wykupienie „Expressiaka” oraz wspomnianych dwu budynków, pokrywając z góry koszty wynajmu pomieszczeń w alejach za nadchodzące dopiero 13 lat. Tym sposobem do dużych pieniędzy doszła założona przez Jarosława K. i jego kumpli, m. in. Krzysztofa Czabańskiego Fundacja Prasowa „Solidarność”. Kasa była wtedy bardzo ważna, ale jeszcze ważniejsze polityczne dojścia. Tym sposobem kumple zawłaszczyli również nieruchomości prasowe przy Srebrnej. W sumie był to majstersztyk prawny i daremnie późniejsza prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz próbowała temu towarzystwu zawłaszczone majątki odebrać. No i tak powstała bodaj podstawa przyszłej działalności Porozumienia Centrum, a potem partii Prawo i Sprawiedliwość.

Przy okazji warto przypomnieć, że w składzie Komisji Likwidacyjnej znalazł się między innymi gdański opozycjonista z czasów PRL Donald Tusk, ale on – o ile wiem – żadnych fruktów z tego tytułu bynajmniej sobie nie załatwił. Zresztą, co tu gadać. O ile lekarze korzystają ze swoistej klauzuli sumienia, to klauzuli uwłaszczenia nie ma i nie będzie, bo inaczej ludzi nie szliby do polityki.

Dziś mający władzę nad całym państwem emisariusze PiS starają się bez najmniejszego wstydu przekabacać prawo na swoją modłę i organizować sobie kolejne ścieżki uwłaszczeniowe poprzez przyznawanie nieruchomości pasującym im organizacjom pozarządowym (m. in. na Mokotowie i Ursynowie). Szczerze mówiąc, wcale się temu nie dziwię. Pamiętam bowiem, jak np. po upadku PRL działacze tamtej mafii uwłaszczali się sprytnie na różnych majątkach państwowych, a informacje o tym nawet nie przedostawały się do opinii publicznej.

Jednym z głównych celów działania Komisji Likwidacyjnej była demonopolizacja prasy. O poszczególne tytuły biły się nowo powstałe partie. Teraz dochodzi do procesów jakby w przeciwnym kierunku, czego przykładem jest zagarnięcie wszystkich dzienników grupy Polska Press, którą faktycznie zawłaszczył koncern paliwowy PKN Orlen (kupił ponoć od niemieckiej Verlagsgruppe Passau Capital Group). Dzięki tej operacji władza państwowa znalazła tubę, przez którą może sączyć propagandę do uszu i oczu 20 mln odbiorców oferowanych treści. Jak informują media, w nowym koncernie szarogęsi się jako redaktor naczelna Dorota Kania, która zasłynęła jako autorka artykułów i książek, piętnujących osoby powiązane ze służbami bezpieczeństwa PRL. Za te publikacje zebrała mnóstwo słów krytyki i musiała wielokrotnie stawać przed sądem, ale – cokolwiek o tym myśleć – wiele procesów wygrała. Nie wiem tylko, czy w swoim czasie napisze o tym, że obecny minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Kamiński został skazany (przez sąd pierwszej instancji) na 3 lata bezwzględnego pozbawiania wolności za poważne nadużycia w tzw. aferze gruntowej jeszcze jako szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego i widać prezydent RP Andrzej Duda mocą swojego autorytetu uznał, że ten funkcjonariusz państwowy jest winny bez wątpienia, bo – nie czekając na drugą instancję – czym prędzej go ułaskawił. Jako prawnik rozumiem zatem, iż prezydent sam uważał Kamińskiego za przestępcę (niewinnego przecież nie potrzeba ułaskawiać). Oczywiście, rodzi się pytanie, czy przestępca godzien jest nominacji na ministra spraw wewnętrznych, ale to już temat na inne opowiadanie.

Niezależnie od tego nie zamierzam jednak – jak wielu innych dziennikarzy – krytykować Doroty Kani. Bo, jak to się mawiało w w okresie pierwszej Solidarności, lepszy Kania niż Wania, pijąc do tego, że pełnił on funkcję I sekretarz KC PZPR w okresie 1981-1982, a Sowieci stali u bram (stąd pytanie: wejdą, czy nie wejdą?). A teraz to już, powiedzmy sobie szczerze, lepsza Kania niż Wania, gdy widzimy, że hordy Putina mogą zagrozić nie tylko Ukrainie.

Wróć