Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kołchoźniki jednak odrzucone...

29-03-2023 20:28 | Autor: Maciej Petruczenko
Jako absolutny zwolennik człowieczej wolności w cywilizowanym świecie i obieżyświat obeznany ze specyfiką różnych kultur – nie bez zdziwienia obserwuję coraz głębiej sięgające próby autokratyzacji władzy w Polsce i nie dziwię się, że moje zdziwienie podzielają instancje Unii Europejskiej. Już wtedy, gdy wybrany prezydentem Rzeczypospolitej Andrzej Duda płaszczył się w podzięce za umożliwienie mu takiego awansu – przed przewodniczącym swojej ukochanej partii, wynosząc go pod niebiosa, odniosłem wrażenie, że oto szykuje nam się jakby nowa wersja pamiętnego hasła naszych sąsiadów: Ein Volk, ein Reich, ein Führer. Jeszcze przed nastaniem Dudy zawsze ceniony przeze mnie, najporządniejszy w świecie człowiek Lech Kaczyński zdumiał mnie, bo po wygraniu wyborów prezydenckich zwrócił się do kręcącego od lat polityczne lody swego brata bliźniaka słowami: „Melduję wykonanie zadania!” Stu innych na jego miejscu podziękowałoby po prostu wyborcom za zaufanie, ale Lech wolał w tej sytuacji trzasnąć przed Jarkiem obcasami.

Autokratyzacja w Polsce stopniowo się pogłębia i coraz bardziej przypomina to dawny krajobraz kraju ościennego. Zapewne nadejdzie taki moment, że kogoś trzeba będzie pociągnąć do odpowiedzialności za jawne łamanie prawa, za nadużycia finansowe, a także nieliczenie się z trójpodziałem władzy i winowajcy będą się najprawdopodobniej tłumaczyli wedle znanego schematu: ja tylko słuchałem poleceń i wykonywałem rozkazy...

Od chwili, gdy obecny Wielki Wódz zaczął traktować policję państwową niczym prywatną gwardię, zmuszając niejako funkcjonariuszy do poniżających często zachowań, a nas, podatników – do opłacania tej gwardii, szeregi chętnych do przywdziania policyjnego uniformu mocno się przerzedziły. Mówi się o braku co najmniej 13 000 pracowników w siłach porządku, co powoduje, że na co dzień bezpieczeństwo obywateli RP jest narażone na szwank. Jakby różnego rodzaju ekscesów ze strony zwykłych policjantów z pałkami było za mało, doczekaliśmy się tego, że szef policji omal nie wysadził w powietrze kwatery Komendy Głównej na Mokotowie, przyniósłszy tam pocisk z granatnika przeciwpancernego, który eksplodował. Na takim stanowisku dowodzenia był to najprawdopodobniej rekord świata w kompromitacji, ale pan komendant nawet nie podał się do dymisji. Zwykle dość często przejeżdżałem koło owej Komendy, ale teraz wybieram inne drogi. Bo kto wie, czym nas jeszcze główny szef bezpieczeństwa uraczy? Może ma tendencję do samobójstwa, ale ja nie zamierzam mu w tym towarzyszyć.

I tak dużo groźniejszym przejawem samobójczych skłonności – akurat w politycznym i gospodarczym sensie – jest coraz ostrzejsze przeciwstawianie się rządu polskiego Unii Europejskiej. Wprawdzie nie uważam, że absolutnie wszystkie posunięcia unijne są strzałem w dziesiątkę, ale nasz obecny establishment przypomina strusia, uważając, że uniknie wszelkich kłopotów poprzez chowanie głowy w piasek. A jednym z największych, jeśli w ogóle nie największym kłopotem globalnym jest coraz szybsze ocieplanie klimatu na Ziemi i postępująca degeneracja środowiska naturalnego. Skutki już widać gołym okiem, ale my chcemy być najmądrzejsi w swojej wsi, jakby nie sięgając wzrokiem poza koniec własnego nosa. Dlatego chociażby pozwala się u nas na brutalną wycinkę lasów, stanowiących płuca kraju. Spacerując często po Lasach Chojnowskich, widzę ów pospieszny wyrąb i łysiny zamiast gęstwiny. Niedługo w tym Parku Krajobrazowym sarny, jelenie, dziki, lisy i łosie nie będą miały gdzie się podziać, tak gwałtownie przerzedza się tam drzewostan.

Tymczasem zaś władze krajowe zacięcie walczą o utrzymanie atmosfery w stanie zatrucia spalinami samochodowymi. Polska, która w czasach mojego dzieciństwa i młodości była zacofana pod względem motoryzacyjnym, teraz zalicza się do grupy krajów o największej liczbie aut er capita. W związku z tym nasz kraj w ogromnym stopniu przyczynia się do zanieczyszczenia powietrza. Jeszcze w połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku nieprzypadkowo powstał przebój o koniku, co człapał skrajem szosy. Trakcja konna wciąż jeszcze odgrywała u nas poważną rolę, bo mało kto był prywatnym właścicielem samochodu. Nawet dużo później, bo w 1971 roku wiezieni przeze mnie Fiatem 125p Amerykanie byli zaszokowani widokiem wozów konnych na naszych drogach międzymiastowych i filmowali te pojazdy z podsypiającymi na nich woźnicami niczym atrakcję z czasów Dzikiego Zachodu. Produkcja Fiata 126p, mającego zmotoryzować społeczeństwo polskie, jeszcze wtedy nie ruszyła i trudno się było spodziewać, że 50 lat później z Polski zrobi się samochodowa Ameryka. Teraz jednak motoryzacyjny trend trzeba stopniowo hamować, czemu – jakżeby inaczej – przeciwstawia się nasz rząd. Gdy więc ostatnio przyjmowano na forum unijnym zmianę rozporządzenia w sprawie poziomu emisji dwutlenku węgla w nowych autach, 23 spośród 27 państw Unii głosowało za jej przyjęciem, 3 się wstrzymały od głosu i tylko jedno państwo – Polska (a konkretnie minister Anna Moskwa) wypowiedziało się przeciw. Całkiem przypadkowo miało to wydźwięk symboliczny, bo poniekąd znowu przemówiliśmy głosem Moskwy. Premier Mateusz Morawiecki straszył potem demotoryzacją naszego pięknego kraju poprzez wyeliminowanie aut z tradycyjnymi silnikami spalinowymi. Tymczasem Unia zaplanowała nie tyle wycofywanie starych (jak niektórzy sądzili), ile niewprowadzanie na rynek nowych aut ziejących trującym wydechem.

Na koniec powiem, że widząc nieustanny trend do państwowego jedynowładztwa, nie bez ulgi przyjąłem wiadomość, iż sejmowa komisja cyfryzacji odrzuciła projekt ustawy nazwanej symbolicznie „lex pilot”, mającej zmusić wszystkich telewidzów w Polsce do posiadania pilotów wyłącznie z programami TVP na pierwszych miejscach. Będąc dzieckiem w czasach stalinowskich, widziałem rozmieszczane w domach wiejskich obowiązkowo prymitywne odbiorniki radiowe zwane „kołchoźnikami”, bowiem nadawano przez nie wyłącznie komunistyczną propagandę. Ewentualne uchwalenie ustawy „lex pilot”, poza komplikacjami organizacyjnymi i niemałymi kosztami, wprawdzie nie zmuszałoby do oglądania jedynie słusznych audycji, ale w pewnym sensie na nie naprowadzało. I poniekąd byłoby naturalnym uzupełnieniem propagandy płynącej z toruńskiego Radia Maryja – z jego potężnymi nadajnikami, umieszczonymi podobno na Uralu.

A swoją drogą aż się dziwię, że to radio, a także Telewizja Trwam nie transmitowały rekolekcyjnego performance'u dla dzieci i młodzieży w jednym z kościołów w Toruniu. Bo widok występującej tam półnagiej kobiety, szarpanej i wyzywanej przez mężczyznę musiał być budujący w warstwie moralnej, umacniający w religijnej, no i bardzo atrakcyjny jako sado-maso show. A poza wszystkim pokazywał osobom płci żeńskiej, gdzie ich miejsce w szyku.

Wróć