Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Krętacze – możecie mi naskoczyć...

17-10-2018 23:27 | Autor: Tadeusz Porębski
Przedwyborcze ujadanie niesie się przez nasz kraj jak Polska długa i szeroka. Nie mogę już tego ani słuchać, ani oglądać. Walka o miejsca w radach dzielnic, gmin, powiatów i województw polega przede wszystkim na totalnym krytykowaniu rywali. Natomiast w zmaganiach o prezydentury miast najczęściej używaniem orężem jest specjalny wiatrak, w który wrzuca się wyborcze gówno, by opryskało konkurenta.

Tak prezentuje się przedwyborczy polski krajobraz. Nie zamierzam być częścią czegoś tak odrażającego. Zdecydowałem się kandydować do rady dzielnicy Ursynów i chcę wygrać te wybory, ale nie za wszelką cenę i nie po trupach. Bycie radnym będzie dla mnie zaszczytem, a nie przywilejem, z którego czerpie się korzyści. W swojej kampanii wyborczej nikogo nie krytykuję i nie dyskredytuję, choć jako czynny zawodowo dziennikarz mam ładownicę pełną amunicji, także w odmianie dum–dum. Jednak użycie jej w kampanii wyborczej byłoby w moim odczuciu czymś niestosownym i nieetycznym.

Jeśli mam przekonać wyborców z Kabat, by głosowali właśnie na mnie, to jedynie za pomocą przedstawienia im własnych osiągnięć. Zagłosują na mnie i wygram – będę spełniony, zaszczycony i wdzięczny. A jak nie, to nie. Od ćwierć wieku bronię interesu społecznego posługując się piórem (czytaj: redakcyjnym komputerem). Pierwszy spektakularny sukces przyszedł bodajże w 1996 roku. Powziąłem wówczas informację, że zarząd dzielnicy Mokotów przekazał Zdzisławowi B. za symboliczną złotówkę(!) 2000 m terenu w chronionym prawem parku Królikarnia pod odbudowę średniowiecznego pałacyku (z aneksem mieszkalnym). Korzystając z varsavianów i innych źródeł historycznych, szybko ustaliłem, że w tym miejscu nigdy nie było żadnego pałacyku. Wywołałem medialną burzę i poszczułem urzędników prokuratorem. Umowa została anulowana, a chroniony prawem zabytkowy teren obroniony.

Kolejny skandal, który ujawniłem jako pierwszy, również miał miejsce na Mokotowie, konkretnie w Wilanowie, który znajdował się jeszcze w administracyjnych granicach dzielnicy Mokotów. Wybudowano tam niezgodnie z prawem 103 (!) domy jednorodzinne, tworząc osiedle "Patio". Ktoś zarobił na tym wór pieniędzy. Doprowadziłem do tego, że wojewoda warszawski zlecił przeprowadzenie audytu. Okazało się, iż zatwierdzając w 1993 r. niezgodny z planem ogólnym m. st. Warszawy projekt realizacyjny osiedla "Patio", ówczesny naczelnik wydziału architektury na Mokotowie Waldemar Ł. złamał zapisy aż czterech ustaw. Były to czasy, kiedy lokalne prawo deptano na każdym kroku. Na trefnym osiedlu mieli swoje domy m. in. wiceminister spraw zagranicznych Eugeniusz W., a nawet sędzia Naczelnego Sądu Administracyjnego Edward J.

Byli to dla mnie zbyt mocni przeciwnicy, mimo że wspierała mnie red. Elżbieta Jaworowicz, która poświęciła skandalowi jeden z odcinków swojego programu "Sprawa dla reportera". Ale i ona musiała ugiąć się przed "układem". Wpierw na polecenie ówczesnego członka zarządu TVP SA zablokowano emisję programu, a kiedy Jaworowicz zagroziła odejściem z telewizji, wyemitowano go nie jak zwykle wieczorem, a o godz. 15.00, w czasie śladowej oglądalności. Media papierowe nazwały skandal "Patio" największą aferą urzędniczą w dziejach miasta. Nic nie dało się zrobić, sprawę zamieciono pod dywan, część dokumentów z kontroli zaginęła, kiedy w 2002 r. Mokotów przekazywał pełną dokumentację władzom nowo powstałej dzielnicy Wilanów. Pozostała mi jedynie wątpliwa satysfakcja, że byłem pierwszym dziennikarzem, który ujawnił szczegóły "największej afery urzędniczej w dziejach Warszawy".

Jako pierwszy ujawniłem również skrzętnie skrywany przez władze Ursynowa fakt przeszukania w wydziale głównego architekta ówczesnej gminy. Opisałem skandal w publikacji "Trąd w ursynowskim ratuszu". Policyjne przeszukanie w urzędzie gminy Ursynów, niczym w pijackiej melinie, miało miejsce latem 1999 r. Znaleziono kilkanaście akt postępowań administracyjnych, w których znajdowały się dokumenty opatrzone pieczątką i podpisem "Inż. Andrzej Maj – upr. bud. KO 35/93". Problem w tym, że inżynier o takim nazwisku i z takimi uprawnieniami nie istniał. Jak się wkrótce okazało, był to klasyczny "słup" służący ursynowskim urzędnikom z ówczesnego wydziału głównego architekta gminy za parawan kryjący ich nielegalne interesy. I tę sprawę zamieciono pod dywan. Znaleziono koziołka ofiarnego w osobie niejakiego Józefa Z., nic nie znaczącego urzędniczyny, który dostał wyrok w zawieszeniu.

Od 2004 r. piszę w "Passie". Moja bitwa na łamach tygodnika o wielkość tak zwanego współczynnika intensywności zabudowy dla hipermarketu "Tesco" na Kabatach rozpoczęła się w listopadzie 2007 r., kiedy wyłożono do publicznego wglądu projekt Planu Miejscowego Zagospodarowania Przestrzennego (mpzp) Obszaru Kabaty – Południe. Dzisiaj niewielu pamięta, że to u nas w redakcji została wykryta próba manipulacji, polegająca na potajemnym zwiększeniu w projekcie planu współczynnika intensywności zabudowy z 1,5 do 3,5. To "Passa" pierwsza zawiadomiła mieszkańców, że dzięki takiemu manewrowi może w miejscu "Tesco" powstać handlowy gigant wielkości Galerii Mokotów. Batalia została wygrana, choć radni rządzącej dzielnicą PO zaciekle bronili współczynnika 3,5 i próbowali negocjować o zatwierdzenie jego wielkości na poziomie 2,5. Skapitulowali dopiero pod naporem rozwścieczonych mieszkańców przybyłych na sesję w dużej liczbie.

Prawdopodobnie jestem jedynym dziennikarzem, który poprzez serię demaskatorskich publikacji zdołał doprowadzić do wstrzymania wykonania kryminogennej decyzji reprywatyzacyjnej kamienicy przy ul. Narbutta 60. Zajęło mi to dwa lata. Był to prawdziwy bój na śmierć i życie, przede wszystkim z mokotowskimi prokuratorami. "Mokotowscy stróże prawa usiłowali rozwodnić sprawę Narbutta 60" – takie stwierdzenie padło w sierpniu 2016 r., a więc już po zmianie władzy w państwie, z ust prokurator Krystyny Perkowskiej z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która otrzymała od przełożonych polecenie dokonania analizy wszystkich akt spraw dotyczących reprywatyzacji nieruchomości Narbutta 60, prowadzonych przez mokotowską prokuraturę. Prokuratura Okręgowa w Warszawie wytknęła mokotowskim kolegom wiele nieprawidłowości i zdecydowała o połączeniu pięciu umorzonych postępowań w jedno śledztwo i przekazaniu go do prowadzenia Prokuraturze Regionalnej we Wrocławiu Wydział I ds. Przestępczości Gospodarczej (sygnatura RP I Ds 42.2016). Lokatorów kamienicy Narbutta 60 udało się uratować przed wyrzuceniem na bruk przez nowego właściciela, co poczytuję sobie za największy sukces w całej mojej dziennikarskiej karierze.

Od ćwierć wieku ujawniam i piętnuję na łamach różnych gazet przypadki urzędniczych krętactw, zaniechań, urzędniczej buty. Boksuję się z niechlujnymi i leniwymi prokuratorami. Wielokrotnie spotykałem się z próbami zniechęcenia mnie do publikacji niewygodnych dla lokalnych kacyków. Łącznie skierowano do sądów przeciwko dziennikarzowi Porębskiemu trzynaście pozwów i oskarżeń o naruszenie dóbr osobistych bądź zniesławienie. Dla zwykłego pismaka, produkującego się w lokalnej gazecie, którego nie stać na wynajmowanie drogich adwokatów, był to poważny problem. Ale potrzeba jest matką wynalazku. Z konieczności stałem się prawnikiem – samoukiem. Chyba niezłym, bo nie przegrałem żadnej z założonych mi trzynastu spraw. Nigdy nie przejawiałem specjalnego respektu dla ludzi władzy, a dzisiaj – nie boję się ich w ogóle.

Wróć