Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kruk krukowi oka nie wykole?

08-09-2016 00:09 | Autor: Maciej Petruczenko
Wszystko dobre, co się kończy, no i właśnie po blisko trzech tysiącach lat dobiega kresu bodaj najważniejsza w historii ludzkości era związana z papirusem (po łacinie – papyrus, po grecku – pápyros).

Był to rodzaj trzciny, która kiedyś powszechnie występowała w delcie Nilu i stała się w głębokiej starożytności podstawowym nośnikiem pisma, używanym aż do XI wieku po Chrystusie, zwłaszcza w kancelarii papieskiej – nim ten egipski wynalazek został wyparty przez pergamin. Generalnie biorąc chodzi po prostu o papier. Ten niesłychanie ważny materiał pozwolił na wiele wieków spopularyzować sztukę pisarską w formie ksiąg i książek, a co najważniejsze do dzisiaj daje się wyżywać takim dziennikarskim pismakom jak ja.

No cóż, w dobie mediów elektronicznych znakiem czasu było chociażby zamknięcie starej papierni w Konstancinie-Jeziornie, w Stanach Zjednoczonych natomiast – jak komentuje to z nostalgią The New York Times – zmiana nazwy istniejącego od 1887 roku gazeciarskiego stowarzyszenia (The Newspaper Association of America) na The News Media Alliance (Sojusz Mediów Informacyjnych). Okazało się bowiem, że liczba papierowych wydań dziennikarskiej produkcji zaczęła tak gwałtownie spadać (z 2700 tytułów już tylko do 2000), iż stowarzyszenie w poprzedniej wersji straciłoby za chwilę rację bytu, jak stracił tak popularny w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku „beeper” (pager), czyli brzęczyk, za pomocą którego można było się z kimś komunikować na odległość, zanim telefony komórkowe przybrały dzisiejszą wyrafinowana postać.

Czy dzisiejsza młodzież domyśliłaby się, jaki jest sens powiedzenia, że nic tak nie plami honoru kobiety jak atrament, nie wiedząc, że chodzi o znalezione przez zdradzanego męża listy do kochanka? Czy nasze dzieci i wnuki wiedzą co oznacza słowo „kałamarz” i czy pojmą, że ich ojcowie i dziadkowie używali jeszcze w szkole „obsadki”? W rozumieniu dziatwy obsadka to byłby zapewne film z małą liczbą aktorów, no bo skąd nasi następcy mieliby wiedzieć, że to drewniany uchwyt, w którym obsadzało się „stalówkę”, tworząc szkolny przyrząd do kaligrafowania (kto to ostatnie słowo dziś jeszcze pamięta?).

Tym cokolwiek przydługim wstępem, żeby nie powiedzieć uczenie – introdukcją, zmierzam akurat nie do szerzej rozwiniętego biadolenia nad upływem czasu, lecz nie bez pewnej satysfakcji konkluduję, że oto – jak nożem uciął – skończyła się w Warszawie hossa w dziedzinie tak zwanej dzikiej reprywatyzacji. Jak na ironię, już tylko z reportaży w mediach dowiedzieliśmy się na pewno, że owa reprywatyzacja w znacznej części bynajmniej nie przebiegała na dziko, bo można było bez trudu stwierdzić, iż „w tym szaleństwie jest metoda”. A rzecz polegała na tym, że zamiast mniej lub bardziej uzasadnionych zwrotów nieruchomości w ręce dawnych prywatnych właścicieli lub ich spadkobierców mieliśmy do czynienia z rozlicznymi wyłudzeniami, jakże chętnie przyklepywanymi przez Urząd Miasta Stołecznego Warszawa, Samorządowe Kolegium Odwoławcze, a także prokuraturę i sądy. Można się zatem tylko cieszyć, skoro pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, która jeszcze w maju zdecydowała się zignorować nadzwyczajną sesję rady miasta w sprawie reprywatyzacji, w końcu jednak poszła po rozum do głowy i sama nareszcie taką sesję zwołała, stanąwszy oko w oko z tłumem zdesperowanych warszawiaków – a tych akurat wcale nie przywróceni do praw dawni właściciele nieruchomości, ale zwykli wydrwigrosze wyrzucają na bruk. Co więcej, nawet w najbardziej nagłośnionej sprawie bezprawnego oddania przez miasto niesłychanie wartościowej działki obok sali Kongresowej PKiN doczekaliśmy się radykalnej zmiany stanowiska HGW, która przyrzekła, że wartego ponoć 160 mln złotych majątku miejskiego jednak nie odpuści.

I tu muszę powrócić do wspomnianego porzekadła, że nic tak nie plami honoru kobiety jak atrament (albo co gorsza druk, a  zwłaszcza dokument), jakkolwiek nie chodzi mi dokładnie o honor pani prezydent, lecz przede wszystkim otaczających ją urzędników, w tym niewinnych czarodziejów z Biura Gospodarki Nieruchomościami, choć wiele osób z przekąsem zauważało, iż nie chodzi tu wcale o gospodarkę, tylko o swego rodzaju „gospodrakę”. Sam tylko tygodnik „Passa”, staraniem red. Tadeusza Porębskiego, wykazał, jak rodzi się mechanizm własnościowego przekrętu – na przykładzie nieruchomości przy Narbutta 60. Wbrew niezbitym dowodom fałszerstwa i jawnym przejawom urzędniczego niedbalstwa prokuratura robiła, co mogła, żeby tylko nie stanąć w obronie prawa, wciągając w to wszystko nawet policję, a 18 września 2015 umorzyła śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez pełniącego obowiązki zastępcy dyrektora BGW Jerzego Mrygonia – właśnie w kwestii Narbutta 60. Jak na złość, już kilka miesięcy później pani prezydent postanowiła zwolnić tego urzędnika dyscyplinarnie, straciwszy zaufanie nie tylko do niego. Bilans dzikiej reprywatyzacji podobno jest taki, że Warszawa straciła już bezpodstawnie majątek komunalny wart 4 mld złotych, a blisko 40 tysięcy osób wyrzucono z mieszkań, podczas gdy pewna grupa wtajemniczonych zdążyła się nieprawdopodobnie obłowić. Jak informuje „Gazeta Wyborcza”, wśród tych najbardziej obłowionych znajduje się urzędniczka Ministerstwa Sprawiedliwości Marzena Kruk, która z pomocą brata, mecenasa Roberta Nowaczyka, zdołała poprzez skupowanie od prawowitych właścicieli i niewiarygodnie skuteczne dochodzenie roszczeń zbilansować „należne” jej odszkodowania od miasta kwotą aż 38,6 milionów złotych.

Marzący kiedyś o – niekoniecznie komunalnych – szklanych domach Stefan Żeromski poniekąd słusznie prorokował, że „rozdzióbią nas kruki, wrony...”. Czy już wtedy miał na myśli Marzenę Kruk?

Wróć