Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Mała ustawa reprywatyzacyjna może choć trochę powstrzymać wielki skandal w Warszawie

03-08-2016 23:23 | Autor: Tadeusz Porębski
Trybunał Konstytucyjny orzekł, że tak zwana mała ustawa reprywatyzacyjna, częściowo ograniczająca dziką reprywatyzację w Warszawie, jest zgodna z Konstytucją. Tym samym można postawić zarzut byłemu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, że w tym przypadku nie stanął po stronie setek tysięcy poszkodowanych lokatorów.

Pomimo pozytywnych opinii o nowym akcie prawnym, który ma byłym właścicielom zapewnić dziejową sprawiedliwość i jednocześnie nie naruszać interesu publicznego,  Komorowski nie podpisał ustawy, lecz skierował ją do TK. W 2003 r. jego poprzednik w Belwederze, cierpiący na chroniczne zapalenie goleni prawej i tzw. chorobę filipińską Aleksander Kwaśniewski, zawetował ustawę reprywatyzacyjną przygotowaną przez rząd Jerzego Buzka. Zdaniem prawników, był to jeden z najlepszych aktów prawnych uchwalonych przez polski parlament. Czym kierował się Kwaśniewski, że podobnie jak później Komorowski, nie stanął w obronie  praworządności, a wetując ustawę zapalił zielone światło małej grupie cwaniaków, którzy działając wspólnie i w porozumieniu z – nazwijmy ich delikatnie – niezbyt uczciwymi urzędnikami, notariuszami, adwokatami i sędziami zarobili na skupowaniu roszczeń, często mocno naciąganych, grube miliony? To słodka tajemnica prezydenta polskiej kawiorowej lewicy. Dzisiaj czekamy na podpis kolejnego prezydenta – Andrzeja Dudy, człowieka bogobojnego i prawego, który – jako żywo – musiał wziąć sobie do serca niedawne papieskie nauki. Wkrótce okaże się, po której ze stron stanie pisowska głowa państwa.

A rządząca państwem przez długich 8 lat koalicja PO-PSL przygotowała i uchwaliła ustawę częściowo tylko ograniczającą dziką reprywatyzację dopiero przed  zbliżającymi się wyborami. Można jednak postawić tezę, że był to ruch z góry ukartowany z myślą o uciszeniu coraz bardziej wrogich wobec PO nastrojów w społeczeństwie. Nie można bowiem wykluczyć, że kierownictwo tej partii wiedziało (domyślało się, zakładało), że  wywodzący się z szeregów Platformy prezydent nie pozwoli na szybkie wejście w życie ustawy mocno ograniczającej interesy stowarzyszenia „Dekretowiec”, zrzeszającego spadkobierców byłych warszawskich kamieniczników oraz właścicieli gruntów. Słowo stało się ciałem i dzięki temu grasującej po Warszawie grupie ustosunkowanych wydrwigroszów udało się zrealizować jeszcze kilka ciemnych interesów ważących setki milionów złotych, m. in. uzyskać decyzję o zwrocie superatrakcyjnej działki z dawnym adresem Chmielna 70, w bezpośredniej bliskości PKiN, za którą państwo wypłaciło już przed laty odszkodowanie.

PO oraz wiszące u jej nogawek obrotowe PSL zostały w wyborach rozgromione i w stolicy zrobiło się jakby trochę jaśniej. Do siedziby owianego złą sławą stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami, które wydało wiele kontrowersyjnych decyzji reprywatyzacyjnych, zawitali agenci CBA i zabezpieczyli kilkadziesiąt akt postępowań administracyjnych. Organy ścigania zdecydowanie uważniej zaczęły przyglądać się wyczynom urzędników m. st. Warszawa, a szczególnie tym z BGN, dowodzonym przez niezatapialnego dyrektora Marcina Bajkę. Teraz w życie ma wejść ustawa - wędzidło ograniczająca pole do działania pasących się na cudzej krzywdzie bandzie cwaniaków.  Jej celem jest ograniczenie reprywatyzacji gruntów położonych w granicach administracyjnych miasta stołecznego Warszawa, gdzie nieruchomości odzyskiwać jest łatwiej niż w innych częściach kraju.

Podstawowym aktem regulującym status stołecznych nieruchomości jest wydany w 1945 r. tzw. dekret Bieruta, na mocy którego skomunalizowano około 90 proc. gruntów i budynków nieruchomości na terenie przedwojennej Warszawy. Po otrzymaniu z Prezydium Rady Narodowej  decyzji komunalizacyjnej właściciele gruntów mogli w określonym terminie występować do władz miasta z wnioskiem o ustanowienie tzw. własności czasowej (obecnie użytkowanie wieczyste), o ile nie stało to w sprzeczności z opracowywanymi wówczas planami zagospodarowania przestrzennego stolicy.

Po transformacji ustrojowej w państwie w 1989 r. z tego przepisu zaczęli masowo korzystać spadkobiercy osób, których dekret pozbawił własności, ale także tzw. skupywacze roszczeń. Brak uregulowań prawnych powoduje, że miasto Warszawa ma obowiązek zwracania nieruchomości następcom prawnym byłych właścicieli, o ile zdołają wykazać, iż decyzja władz PRL o braku podstaw do przyznania własności czasowej jest sprzeczna z dekretem Bieruta. Jeśli natomiast nieruchomości z wnioskami o tzw. własność czasową zostały odkupione przez osoby trzecie,  następcy prawni byłych właścicieli nieruchomości mogą jedynie domagać się od stołecznego ratusza odszkodowań za utracone mienie.

Z biegiem lat skupowanie roszczeń do dekretowych nieruchomości w porozumieniu z niezbyt uczciwymi urzędnikami, notariuszami, sędziami i przedstawicielami palestry stało się bardzo dochodowym biznesem, którego mechanizm systematycznie ulepszano. Popularna stała się wyjątkowo bandycka metoda na kuratora. Cwany mecenas składał w sądzie wniosek o ustanowienie kuratora dla osoby zaginionej podczas wojny i sprzedawał w jej imieniu roszczenia wspólnikom. Na 100 przypadków zapewne 99,9 to osoby dawno nieżyjące, mimo to niektórzy sędziowie ustanawiali jednak kuratora, często mającego swoją siedzibę w tzw. rajach podatkowych na Karaibach. Czy wynikało to braku zdrowego rozsądku i empatii u  państwa sędziów, czy też z ich starowności? Na to pytanie nigdy nie otrzymamy odpowiedzi.

Skala problemu reprywatyzacyjnego jest znacząca dla budżetu stolicy, a tym samym dla wszystkich jej mieszkańców. Od 1989 r. Warszawa wypłaciła następcom prawnym byłych właścicieli ponad miliard złotych odszkodowań i oddała w naturze kilka tysięcy nieruchomości, najczęściej z prestiżowymi adresami. Nowi właściciele różnymi, często brutalnymi metodami opróżniają odzyskane kamienice z najemców, którzy przez całe dziesięciolecia płacili czynsze miastu według  regulowanych stawek. Jeśli prezydent Duda podpisze "małą" ustawę reprywatyzacyjną, definitywnie zamknie kwestię około 2 tysięcy roszczeń do nieruchomości, o które przez blisko 70 lat nikt się nie upomniał. Będzie to równoznaczne z wyrwaniem zębów wydrwigroszom pasożytującym na spadkobiercach, budżecie miasta i samych mieszkańcach stolicy. Spadkobiercy  właścicieli "śpiących" od ponad półwiecza nieruchomości dostaliby kilkumiesięczny termin na złożenie stosownego wniosku, a potem kolejne trzy miesiące na udowodnienie praw do majątku. Jeśli nie zgłosiliby w terminie roszczenia, ono by wygasło, a dana nieruchomość ostatecznie pozostałaby własnością warszawskiego samorządu.

Jednak podpis obecnego prezydenta pod ustawą wcale nie jest pewny. Najbardziej bowiem na uchyleniu ustawy przez Trybunał zależało... Prawu i Sprawiedliwości. Troje nowych sędziów zaprzysiężonych przez Andrzeja Dudę złożyło zdanie odrębne, a to znaczy wiele. Gdyby prezydent odmówił podpisania uchwalonej przez parlament i uznanej przez TK za zgodną z Konstytucją ustawy reprywatyzacyjnej, ja – dziennikarz i rdzenny warszawiak w jednym – odbiorę to jako gest uprzejmości Prawa i Sprawiedliwości oraz samej głowy państwa w kierunku „czyścicieli” kamienic. Dołączę wówczas do powiększającego się grona osób niechętnych PiS i będę starał się rozwodnić osobę kandydata tej partii na prezydenta Warszawy w wyborach samorządowych w 2018 r. – poprzez uporczywe przypominanie mieszkańcom południowej części miasta, że PiS mogło wziąć wydrwigroszy na krótką smycz i uregulować prawnie reprywatyzację stołecznych nieruchomości, a jednak nie zrobiło tego, wydając niejako zgodę na dalszy rabunek komunalnego mienia. Dla mnie, naocznego świadka ludzkiej krzywdy spowodowanej bezprawiem wywołanym inercją władz państwa, wejście w życie tej ustawy jest ponad wszystko.  

Mijają dwa lata od mojej pierwszej publikacji w „Passie” opisującej podejrzaną reprywatyzację kamienicy przy ul. Narbutta 60, zlokalizowanej w prestiżowym rejonie Starego Mokotowa. Decyzję o zwrocie spadkobiercom byłego właściciela działki pod wybudowanym w 1955 r. domem z 14 lokalami mieszkalnymi wydał w maju 2014 r. Jerzy Mrygoń, zastępca dyrektora stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami. Podstawą decyzji zwrotowej jest akt notarialny ze stycznia 1947 r. sporządzony poza kancelarią, w suterenie jednej ze zrujnowanych mokotowskich kamienic, przez osobnika podającego się za zastępcę notariusza. Decyzja zawiera dane niezgodne ze stanem faktycznym i prawdopodobnie obarczona jest wadą prawną. Urzędnicy BGN wydali nieruchomość osobom prywatnym nie zadając sobie trudu sprawdzenia, czy osobnik podający się za zastępcę notariusza rzeczywiście istniał w latach powojennych w obszarze sądowniczo - notarialnym i czy był uprawniony do sporządzania aktów notarialnych poza kancelarią.

Urząd Dzielnicy Mokotów, konkretnie tamtejszy ZGN, umocował w zarządzie Wspólnoty Mieszkaniowej Narbutta 60, w której miasto ma 72 proc. udziałów, osoby... ubiegające się o zwrot tej nieruchomości. Zlecono też wykonanie operatu szacunkowego dla powstałego w 1955 r. ze środków skarbu państwa budynku. Spadkobiercy po przejęciu gruntu mieli odkupić od miasta 10 z 14 mieszkań znajdujących się w budynku (4 zostały wcześniej wykupione przez najemców). Przez kilka lat spadkobiercy byłych właścicieli korzystali z uprzejmości mokotowskiego ZGN i będąc w zarządzie wspólnoty podjęli szereg uchwał, które zaowocowały kompleksowym wyremontowaniem obiektu mającego stać się wkrótce ich własnością. ZGN przeznaczył na remonty około 250 tys. zł, choć na Mokotowie wiedziano od 1999 r., że do nieruchomości Narbutta 60 jest roszczenie.

Pani rzeczoznawca wyceniła 1 metr kwadratowy mieszkania w kompleksowo wyremontowanym budynku, w jednej z najlepszych lokalizacji stolicy, na... 4 tys. złotych. Takich cen nie ma nawet na głębokich peryferiach Warszawy. Ale właśnie na tym polegał cały deal: wpierw wyremontować sobie budynek za, w większej części, publiczne pieniądze, a potem wykupić go od miasta za bezcen. Gdybyśmy nie zablokowali tego złotego biznesu, ktoś kupiłby 466 m kw. po 4 tys. zł za metr (ok. 1,8 mln zł) i na pniu sprzedał po minimum 8 tys. zł, bo takie są ceny mieszkań w tym rejonie – zarabiając bez większego wysiłku 2 miliony polskich złotówek. Taką mniej więcej kwotę straciłoby automatycznie miasto stołeczne Warszawa. Najęta przez Urząd Dzielnicy Mokotów pani rzeczoznawca nie stanęła przed sądem, choć moim zdaniem powinna, podobnie jak rzeczoznawca z Nidzicy, który w 2012 r. wycenił 12-letniego, całkowicie sprawnego opla zafirę na 142 zł, a motorower na... 0 zł. Kilka dni temu jego szef - komornik dostał dwa i pół roku do odsiadki. 

Po dwóch latach bojów zdołaliśmy doprowadzić do wstrzymania wykonania decyzji reprywatyzacyjnej BGN w odniesieniu do nieruchomości Narbutta 60. Bez wsparcia organów ścigania, które bardziej nam przeszkadzały w dochodzeniu prawdy, niż pomagały. "Urzędnicy dzielnicy Mokotów nie przekroczyli uprawnień w sprawie sprzedaży budynku przy ul. Narbutta 60 spadkobiercom byłych właścicieli oraz udzielenia im pełnomocnictwa do reprezentowania m. st. Warszawy w tamtejszej wspólnocie mieszkaniowej" – takie postanowienie wydała w dniu 2 października 2015 r. mokotowska prokurator Katarzyna Kalinowska-Rinas, umarzając tym samym śledztwo 6 Ds. 235/15/IV w sprawie z art. 231 kk. Jeśli weźmie się pod uwagę błahy z pozoru fakt, że mokotowska prokurator Rinas jest żoną mokotowskiego wiceburmistrza Krzysztofa Rinasa, który nadzoruje prace wydziałów zawiązanych z architekturą oraz obrotem i gospodarką gruntami, można nabrać podejrzeń, że nie wszystko było tak, jak być powinno, ponieważ prokurator Rinas prowadziła postępowanie dotyczące pracowników urzędu, w którym jednym z szefów jest jej małżonek.  

Ale ostatnio sytuacja uległa zmianie na lepsze. Mamy potwierdzoną informację, że za sprawę wzięła się Prokuratura Okręgowa w Warszawie w osobie pani prokurator Krystyny Perkowskiej. Fakt ten tchnął w nas nadzieję, że próby rozwodnienia przez ponad dwa lata podejrzanej reprywatyzacji nieruchomości Narbutta 60 (6 sukcesywnie umarzanych postępowań prowadzonych przez dwie różne prokuratury, kilku różnych prokuratorów oraz dwie niechlujne policjantki z wydziału dochodzeniowo - śledczego KRP II na Mokotowie) spalą na panewce. Być może ktoś wreszcie wpadnie na pomysł, by umorzone postępowania poddać gruntownej analizie, ewentualnie scalić w jedno śledztwo i powierzyć do realizacji jednemu prokuratorowi prokuratury rejonowej, który pracowałby pod nadzorem "okręgówki".

Byłby to dla nas, jak również dla zagrożonych mieszkańców budynku Narbutta 60, miód na nasze skołatane serca. Dlatego deklarujemy niesienie prokuraturze okręgowej jak najdalej idącej pomocy, by nie został przeoczony żaden szczegół służący wyjaśnieniu tej pełnej niewiadomych sprawy. My ze swojej strony dostarczymy źródłową informację, czy podający się w styczniu 1947 r. za zastępcę notariusza Zygmunt Anyżewski znajduje się w powojennym spisie asesorów i aplikantów, bo tylko z tego grona notariusz miał prawo ustanowić swojego zastępcę. W maju rzecznik Ministerstwa Sprawiedliwości odpowiedział nam, że w archiwach resortu nie odnaleziono teczki osobowej Zygmunta Anyżewskiego, w związku z czym przekazano nasze pytanie prezesowi sądu apelacyjnego i prezesowi Izby Notarialnej. W poniedziałek 1 sierpnia wobec braku odpowiedzi na to kluczowe pytanie zdecydowaliśmy się ponaglić pana rzecznika. Wydaje nam się bowiem, że dwa miesiące to dosyć czasu na przeczesanie archiwów sądu apelacyjnego oraz Izby Notarialnej pod kątem obecności Zygmunta Anyżewskiego w powojennej przestrzeni sądowo - notarialnej.

Czynimy też starania, by z archiwum przy Krzywym Kole pozyskać informację, do kogo personalnie i z jaką datą Prezydium Rady Narodowej m. st. Warszawy skierowało po 24 września 1947 r. decyzję o komunalizacji nieruchomości przy ul. Narbutta 60. To bardzo ważna informacja z formalnego punktu widzenia. Zadaliśmy stosowne pytania w trybie ustawy Prawo Prasowe i cierpliwie oczekujemy na odpowiedź. Kiedy ją uzyskamy, niezwłocznie przekażemy prokuraturze.

Mamy również nadzieję na wznowienie umorzonego w skandalicznych okolicznościach postępowania w sprawie poświadczenia przez Waldemara Gieryszewskiego, specjalistę w delegaturze BGN na Mokotowie, nieprawdy w dokumencie urzędowym. Specjalista Gieryszewski wydał dokument, w którym poświadczył, że budynek przy ul. Narbutta 60 został postawiony przed rokiem 1945, podczas gdy każde dostępne źródło określa rok budowy na rok 1955. Gdyby BGN uznał dokument Gieryszewskiego za wiążący, a chyba po to go wydano, spadkobiercy byłego właściciela nieruchomości Narbutta 60 nie musieliby odkupować od miasta 10 mieszkań komunalnych. Otrzymaliby je gratis  na ustalonych przez obie strony warunkach.

W końcu należy wreszcie uzyskać odpowiedź na pytanie, kto personalnie w ZGN umocował w zarządzie Wspólnoty Mieszkaniowej Narbutta 60 (prawdopodobnie w roku 2006) spadkobierców byłych właścicieli, oddając tym samym do ich dyspozycji 72 proc. udziałów, które we wspólnocie ma miasto. Należałoby dotrzeć do protokołu z zebrania i rozpytać na tzw. okoliczność kadrę kierowniczą mokotowskiego ZGN, jak również wiceburmistrzów dzielnicy nadzorujących w latach 2000 - 2016 pracę tego zakładu. Bo interes publiczny wymaga, by ustalić, który z mokotowskich urzędników odpowiada za rażącą niegospodarność (wpompowanie prawie 250 tys. zł w modernizację budynku objętego roszczeniem) i przykładnie tę osobę ukarać. W tej chwili Narbutta 60 to wyremontowane, w większości za nasze pieniądze, budowlane cacko, które czeka na przekazanie spadkobiercom byłych właścicieli.

ZGN rozpowszechnia kłamliwe informacje, że w budynku Narbutta 60 wyremontowano jedynie okna. Prawda zaś jest taka, że ZGN Mokotów przeznaczył na modernizację tego budynku łącznie ponad 200 tys. złotych. Wymienione zostały stolarka okienna, parapety, drzwi wejściowe na klatkę schodową, instalacja elektryczna, przeprowadzono kompleksowy remont dachu, wymieniono rynny, rury kanalizacyjne i piony, położono gładzie gipsowe na klatce schodowej, wyremontowano bramę wejściową i ocieplono strop, wykonano nową elewację od strony ul. Narbutta, a od podwórka termoizolację, zmodernizowano wspólnie z firmą Dalkia węzeł cieplny, obecnie trwa wymiana piecyków gazowych w łazienkach.

Brednie płynące z siedziby ZGN przy ul. Irysowej, jakoby koszty remontu miały być doliczone spadkobiercom podczas transakcji sprzedaży na ich rzecz 10 mieszkań komunalnych, należy między bajki włożyć.  Zamrożono bowiem na całe lata prawie ćwierć miliona złotych z publicznej kasy, które powinny być sukcesywnie przeznaczane na bieżące remonty innych budynków komunalnych znajdujących się w zasobach ZGN, a jest ich mnóstwo. Może na urządzenie instalacji gazowej w sąsiednim budynku przy ul. Kwiatowej 24? To bynajmniej nie pomyłka – lokatorzy budynku zlokalizowanego w jednym z najatrakcyjniejszych rejonów Starego Mokotowa nie mają w mieszkaniach gazu! Jednym ZGN Mokotów uchyla nieba, sypiąc groszem na lewo i prawo, innych skazuje w XXI w. na butle gazowe, najbardziej popularne na wsiach i w małych miasteczkach. Bardzo ciekawe. 

Prawda jest taka, że zgodnie z polityką miasta do czasu wydania przez BGN decyzji reprywatyzacyjnej i przejęcia nieruchomości przez spadkobierców byłego właściciela, w budynku Narbutta 60 mogły być dokonywane jedynie bieżące naprawy. Natomiast remonty wyłącznie w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia tamtejszych mieszkańców. Takich zagrożeń w tym budynku nie było. Dlatego urzędnika, który politykę władz stolicy ma w głębokim poważaniu i toleruje pompowanie w nieruchomość objętą roszczeniem setek tysięcy złotych z budżetu dzielnicy, nie można określić mianem dobrego gospodarza. To szkodnik mający za nic interes publiczny.

Wróć