Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie tylko o ciepłej wodzie w kranie...

21-09-2016 20:54 | Autor: Tadeusz Porębski
Dzisiaj będzie o urzędniczej bezczelności. Zacznę od osób, które są odpowiedzialne za uporczywe forsowanie modernizacji objętej roszczeniem nieruchomości przy ul. Narbutta 60, na której posadowiona jest wybudowana w 1955 r. pięciokondygnacyjna kamienica.

Nazwiska tych wyjątkowo uczynnych urzędników zostaną wkrótce ustalone, bowiem podejrzana modernizacja, na którą dzielnica wydała ponad ćwierć miliona złotych, jest ściśle powiązana z prowadzonym  przez Prokuraturę Regionalną we Wrocławiu, pod nadzorem Prokuratury Krajowej, śledztwem (PR 6 Ds.820.2016) w sprawie wydania decyzji umożliwiającej sprzedaż przez miasto Warszawa udziału w nieruchomości wspólnej budynku przy ul. Narbutta 60. Zeznałem do protokołu wszystko co wiem w sprawie, a wiem bardzo dużo. Skupiłem się na niezrozumiałej, na pozór, determinacji z jaką urząd dzielnicy Mokotów dążył do kompleksowego wyremontowania budynku, który wkrótce miał stać się własnością spadkobierców byłego właściciela. Rzekomego właściciela, bo jak udowodniliśmy w kilkunastu publikacjach zamieszczonych na łamach „Passy” wysunięte roszczenie jest mocno wątpliwe.

Urzędnicy z Mokotowa posiedli wiedzę o roszczeniu do nieruchomości przy ul. Narbutta 60 jeszcze w 1999 roku. Polityka miasta zabrania modernizowania budynków objętych roszczeniami, dozwolone są jedynie doraźnie naprawy w sytuacji zagrożenia zdrowia bądź życia mieszkańców. Mimo to jakaś niewidzialna ręka z Mokotowa pchała na Narbutta 60 setki tysięcy złotych. Jakaś niewidzialna ręka umocowała w zarządzie Wspólnoty Mieszkaniowej Narbutta 60... spadkobierców właściciela ubiegających się o zwrot tej nieruchomości! Przekazano im tym samym do wyłącznej dyspozycji 72 proc. udziałów miasta, co pozwoliło tym ludziom samodzielnie podejmować uchwały i remontować swoją przyszłą własność za publiczne pieniądze. Jakaś niewidzialna ręka pilnowała, by w budżecie dzielnicy Mokotów nie zabrakło środków na realizację uchwał, choć dla innych wspólnot, w których udziały ma miasto, ręka ta jest wyjątkowo skąpa. W 2015 r. po serii remontów, na które dzielnica Mokotów przeznaczyła ponad 220 tys. złotych, kamienica została gruntowanie zmodernizowana – od piwnic po dach – włącznie z nową elewacją od strony południowej i północnej.

W końcu jakaś niewidzialna ręka zleciła dyspozycyjnej rzeczoznawczyni majątkowej wykonanie operatu szacunkowego dla 10 lokali komunalnych o łącznej powierzchni 461 mkw., które miały być odsprzedane przez miasto spadkobiercom byłego właściciela po przejęciu przez nich na mocy decyzji BGN gruntu pod budynkiem. Rzeczoznawca wywiązała się z powierzonego jej zadania na szóstkę. Sobie tylko znanym sposobem wyliczyła, że 10 mieszkań komunalnych zlokalizowanych w prestiżowym punkcie stolicy państwa, w kompleksowo wyremontowanym budynku, spadkobiercy byłego właściciela gruntu będą mogli wykupić od miasta za 1,880 mln zł, czyli po 188 tys. zł za lokal. Nie wiem czy za tak nędzną kwotę można kupić mieszkanie w Maputo, stolicy zacofanego afrykańskiego Mozambiku (536 USD per capita – w Polsce 12.400 USD). Wiem natomiast, że w sercu Warszawy, na Starym Mokotowie, 188 tys. za mieszkanie o pow. około 35-40 mkw. to jakiś ponury żart. Moje pytanie brzmi: do kogo należy ta wyjątkowo hojna ręka? Kim jest ten anonimowy dobroczyńca siejący swoje dobro za pomocą publicznych pieniędzy?

Anonimowy dobroczyńca wykazywał się wyjątkową bezczelnością. Nawet kiedy sprawa stała się głośna i w końcu zainteresowała się nią prokuratura nie zrezygnował  z robienia dobrze spadkobiercom byłego właściciela. Rok temu, 20 września 2015 r.,  zarząd Wspólnoty Mieszkaniowej Narbutta 60 jednoosobowo (ma do dyspozycji 72 proc. udziałów) podjął uchwałę w sprawie doposażenia lokali w centralną wodę użytkową. Doposażenie polega na likwidacji piecyków gazowych i doprowadzeniu ciepłej wody bezpośrednio do mieszkań. Tłumaczenie jest wyjątkowo naiwne: część kosztów bierze na siebie Dalkia, co czyni przedsięwzięcie nad wyraz opłacalnym (tylko dla kogo?), ponadto stare piecyki rzekomo stwarzają poważne niebezpieczeństwo i należy je zlikwidować. Na pozór taka argumentacja jest do przyjęcia. Kiedy jednak wejdziemy w koszty, okaże się, że jest to kolejna próba wyłudzenia publicznych środków na doposażenie kamienicy, którą miasto może utracić, ponieważ decyzja reprywatyzacyjna nie została jeszcze formalnie unieważniona. Okazuje się, że koszt doposażenia wyniesie 42 tys. złotych, a Dalkia  nie dokłada do interesu nawet złotówki. Firma wzięła na siebie tylko niewielkie koszty wybudowania w piwnicy węzła cieplnego, co jest dla niej lukratywnym biznesem. Przy finansowej pomocy miasta francuski monopolista zdobył bowiem kolejnych klientów, którzy z automatu zostali od niego uzależnieni i do końca świata będą mu płacić za usługę.  Koszty w wysokości 42 tys. zł zostały podzielone tylko pomiędzy miasto (około 30 tys. zł) i właścicieli czterech wykupionych mieszkań (12 tys. zł).

Mokotowski Zarząd Gospodarki Nieruchomościami nie odpowiada na pisma lokatorów, którzy pytają, kto poniesie koszty doraźnych remontów w mieszkaniach po zamontowaniu rur do ciepłej wody i zlikwidowaniu piecyków. Koszty samej wody wzrosną, ponieważ woda ogrzewana gazem jest dużo tańsza niż ta doprowadzana przez Dalkię. Dwoje lokatorów odmówiło wstępu do swoich mieszkań robotnikom montującym instalację ciepłej wody. Tłumaczą, że nikt nie uzgadniał z nimi terminu wykonania robót. Co prawda art. 13, pkt. 2 nie obliguje zarządcy do przeprowadzenia takiej procedury, ale jest to człowiek wynajęty i powinien sam z siebie skonsultować harmonogram robót ze swoimi mocodawcami, którzy opłacają jego pracę. Jest to konieczne, by nie powiedzieć – niezbędne, ponieważ ktoś może w tym czasie wyjechać na urlop lub na dłużej za granicę. Ktoś może być ciężko, obłożnie chory, jak na przykład sędziwa lokatorka jednego z mieszkań budynku Narbutta 60 dysponująca kilkudziesięciostronicową epikryzą lekarską. Córka i syn obawiają się o zdrowie matki, która na czas uciążliwego remontu – z wierceniem dziur w sufitach i ogólnym bałaganem – powinna być wywieziona z mieszkania, bowiem jest po skomplikowanym zapaleniu płuc i kurz powstający podczas robót może zagrozić nawet jej życiu.

ZGN, miast pełnić rolę mediatora i porozumieć się z lokatorami, straszy ich sądem. Pani Ewa Rudnicka, zastępca kierownika DOM "Wiśniowa", zamiast odpowiedzieć na pytania lokatorów w bardzo ważnej dla nich sprawie kosztów poremontowych, nęka ich, namolnie domagając się udostępnienia lokali robotnikom. To jest właśnie klasyczny przykład urzędniczej bezczelności. Czekamy, kiedy sprawa znajdzie się w sądzie, ale mamy przeczucie graniczące z pewnością, że prędzej prokurator zada władzom Mokotowa pytanie, z jakiego tytułu ZGN przeznaczył kolejne 30 tys. złotych na doposażanie nieruchomości objętej roszczeniem. W bzdury o rzekomym śmiertelnym niebezpieczeństwie płynącym z gazowych piecyków zapewne nie uwierzy. Prokuratorzy z Wrocławia, którzy pod nadzorem Prokuratury Krajowej badają decyzje reprywatyzacyjne wydane przez stołeczne BGN, to absolutnie zawodowcy z wysokiej półki.   

Wszyscy czerpią korzyści z ludzkiej krzywdy – powiedział przed wiekami jakiś mędrzec. Ta uwaga jak ulał pasuje do toczącej stolicę od ponad ćwierć wieku plagi dzikiej reprywatyzacji, jak również do opisanej wyżej sprawy dofinansowywania publicznymi pieniędzmi nieruchomości, co do której wydana została decyzja reprywatyzacyjna, mająca od ponad dwóch lat status ostatecznej i prawomocnej.

Wróć