Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Obywatelskie rządy najlepsze

04-07-2018 22:07 | Autor: Tadeusz Porębski
W ursynowskim tyglu, w którym dojrzewają różne organizacje i ugrupowania obywatelskie zainteresowane działaniem pro bono dla dzielnicy oraz jej mieszkańców, zaczyna wrzeć. Nie dziwota, wszak wybory samorządowe zbliżają się wielkimi krokami. Ostatnie osiem lat to prawdziwy wysyp stowarzyszeń z Ursynowem w nazwie.

Sam zaczynam się w tej mieszaninie gubić, a co dopiero przeciętny ursynowski zjadacz chleba. Działam na rzecz tej wielkiej inteligenckiej dzielnicy od 1992 r., kiedy ukazały się moje pierwsze publikacje w nieistniejącym już tygodniku "Nowa Metropolia". Ursynów był naonczas częścią Mokotowa, kończył się na ulicy Belgradzkiej, a większość dzisiejszych ursynowskich aktywistów na chleb mówiło "bep" i wiedziało o tej części Warszawy tyle co nic.

Relacjonowałem dla mieszkańców wszystkie wybory samorządowe, kolejno w "Nowej Metropolii", "Naszej Metropolii" i od 2004 r. w "Passie". Od zawsze popieram ugrupowania obywatelskie, ponieważ w moim dziennikarskim i społecznym myśleniu kieruję się zapisami Europejskiej Karty Samorządu Terytorialnego, w myśl których odpowiedzialność za sprawy publiczne powinny ponosić przede wszystkim te organy władzy, które znajdują się najbliżej obywateli. Zapisy należy czytać tak, że ustawodawca powinien przekazać cały katalog odpowiednich uprawnień w dół, na możliwie najniższy poziom samorządu. Tymczasem politycy rządzący od lat stolicą opracowali statut Warszawy, który przekształcił dzielnice w twory na podobieństwo sołectw, choć Mokotów czy Ursynów zamieszkuje więcej mieszkańców niż niejedno miasto wojewódzkie. Stąd m. in. moja niechęć do dominacji w samorządzie politycznych koterii. Ale to nie jedyny powód.

Ursynów, podobnie jak inne dzielnice Warszawy, przez prawie dwie dekady był łupem partii politycznych, kolejno Unii Wolności, Akcji Wyborczej Solidarność, Unii Polityki Realnej, Ligi Polskich Rodzin, a od pewnego czasu Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Moim zdaniem jako wnikliwego obserwatora, największym szkodnikiem była koalicja UW–AWS rządząca Ursynowem w latach 1994–2002. Wyprzedawano wówczas m. in. na wielką skalę gminne grunty, często za bezcen. W 1991 r. weszła w życie tzw. ustawa Glapińskiego umożliwiająca nieodpłatne przekazywanie przez gminy w wieczyste użytkowanie gruntów spółdzielniom mieszkaniowym wyłącznie pod budownictwo wielorodzinne. Bez przetargu. Ustawę wykorzystano do grabieży komunalnego majątku. Aparatczycy z różnych opcji politycznych zawiązywali "spółdzielnie" i często uzyskiwali od gmin grunty prawie za darmo. Efektem masowego rozdawnictwa komunalnych gruntów na Ursynowie w latach 1994–2002 był chociażby problem ze znalezieniem odpowiednio dużej działki na potrzeby budowy Szpitala Południowego. Ponadto znacznie zubożono gminną kasę, gdy na rozdawnictwie pożywił się także Kościół katolicki.

Opracowywane w urzędzie gminy Ursynów regulaminy konkursów ofert na zbywanie gminnych działek na mocy ustawy Glapińskiego wołały o pomstę do nieba. W 10-punktowej skali ofert aż 5 punktów przyznawano za "wiarygodność" oferenta. Czyli była pełna uznaniowość. Dochodziło do tego, że dla członków komisji (pracowników urzędu) wiarygodne były spółdzielnie, które nie wybudowały nawet psiej budy, natomiast zupełnie niewiarygodna okazała się najstarsza spółdzielnia mieszkaniowa w Warszawie, dysponująca miliardami starych złotych na koncie inwestycyjnym. Była prezes tej spółdzielni powiedziała mi jakiś czas później poufnie: "Panie Tadeuszu, nie dostaliśmy piędzi ziemi. Jesteśmy spółdzielnią z tradycjami, mam nad sobą radę nadzorczą, nie miałam więc żadnych możliwości zorganizowania na boku 100 tys. dolarów i przyniesienia ich w teczce do urzędu".

Latem 1999 r. do ursynowskiego urzędu gminy, niczym do pijackiej meliny, wtargnął prokurator w asyście policji. W wyniku przeszukania wydziału głównego architekta zabezpieczono kilkadziesiąt akt postępowań administracyjnych oraz decyzji, w których widniał podpis i pieczęć "inż. Andrzej Maj, uprawnienia budowlane KO 35/93". Problem w tym, że w Polsce nie znaleziono inżyniera o takim nazwisku i z takimi uprawnieniami. Opisałem przekręt w publikacji "Trąd w ursynowskim ratuszu". Sprawę zamieciono pod dywan, choć po tak potężnym obciachu zarząd dzielnicy powinien podać się do dymisji, bądź zostać odwołany przez radnych. Ręka rękę myła, poświęcono więc jakiegoś urzędniczynę z architektury jako kozła ofiarnego. Facet nie wydał wspólników i dostał wyrok w zawieszeniu. Jednakowoż w owym czasie nawet ursynowski przedszkolak wiedział, że nie mógł on działać na tak dużą skalę samodzielnie, bez parasola ochronnego rozpostartego nad nim przez władzę zwierzchnią.

Bitwa "Passy", w której czynnie uczestniczyłem, o wielkość tak zwanego współczynnika intensywności zabudowy dla hipermarketu Tesco na Kabatach rozpoczęła się w listopadzie 2007 r., kiedy wyłożono do publicznego wglądu projekt Planu Miejscowego Zagospodarowania Przestrzennego Obszaru Kabaty – Południe. Wprowadziłem się wtedy do nowego lokum przy ul. Jerzego Iwanowa-Szajnowicza, więc sprawa dotykała mnie osobiście jako mieszkańca. Dzisiaj niewielu pamięta, że to u nas w redakcji została wykryta próba manipulacji, polegająca na potajemnym zwiększeniu w projekcie planu współczynnika intensywności zabudowy z 1,5, jak określono w Studium Uwarunkowań i Kierunków Zagospodarowania Przestrzennego m. st. Warszawy, do 3,5. To my pierwsi zawiadomiliśmy mieszkańców, że dzięki takiemu manewrowi w miejscu Tesco może powstać handlowy gigant wielkości Galerii Mokotów. Batalia została w końcu wygrana, choć radni rządzącej dzielnicą PO zaciekle bronili współczynnika 3,5. Skapitulowali dopiero pod naporem rozwścieczonych mieszkańców, którzy przybyli na sesję rady w dużej liczbie.

Rok później powiadomiliśmy ursynowian o kolejnym skandalu w urzędzie dzielnicy.

Firma Mostostal-Export nie wywiązała się z umowy i oddała do użytkowania Arenę Ursynów z dwuletnim opóźnieniem. W związku z tym powinna zapłacić dzielnicy 74 mln zł kar umownych wraz z należnymi odsetkami. Udało nam się wtedy ustalić, że prawnik podległy bezpośrednio burmistrzowi Tomaszowi Mencinie (PO) zgodził się na zawieszenie postępowania egzekucyjnego i złożył wniosek o jego wznowienie dopiero półtora roku później. Niby że zapomniał o nim. Sąd Okręgowy orzekł, że sprawa ma charakter gospodarczy, a nie cywilnoprawny i w związku z tym uległa przedawnieniu. Istniało zagrożenie, że dzielnica nie dostanie ani złotówki. W końcu pod naporem mediów i opozycji Mencina podał się do dymisji. Finał jest taki, że miasto zamiast 74 milionów zł uzyskało na mocy ugody od nierzetelnej firmy ledwie 7 milionów.

Od czasu dymisji Tomasza Menciny w kwietniu 2009 r. i zajęcia jego gabinetu przez koleżankę partyjną Urszulę Kierzkowską, aż do dnia dzisiejszego nie wydarzyło się w ursynowskim urzędzie nic, co można by określić mianem afery. Nastały spokojne lata i Ursynów mógł się systematycznie rozwijać. Dziś jest jedną z najpiękniejszych dzielnic miasta, a Kabaty jedną z najbardziej prestiżowych lokalizacji w stolicy państwa. Jest to zasługa kolejnych burmistrzów, od Urszuli Kierzkowskiej począwszy, poprzez Piotra Guziała z obywatelskiego ugrupowania "Nasz Ursynów", po dzisiejszego włodarza Ursynowa Roberta Kempę (PO). W 2010 r. dominacja partii politycznych na Ursynowie została niespodziewanie przerwana. Dowodzony przez Guziała "Nasz Ursynów" osiągnął znakomity wynik w wyborach samorządowych, podpisał porozumienie koalicyjne z klubem PiS i wziął władzę w dzielnicy.

To był szok, szczególnie w szeregach PO, wszak Ursynów od dwóch dekad był matecznikiem tej partii. Coś jednak musiało mocno wkurzyć ursynowian, że zapragnęli zmian. Prawdopodobnie mieli dosyć afer, partyjniactwa i oszalałego politykierstwa na najniższym szczeblu samorządu. Natychmiast pojawiło się mnóstwo katastroficznych komentarzy w rodzaju "Amatorzy u władzy, to rychłe bankructwo dzielnicy". Czas pokazał, że amatorzy z obywatelskiego ugrupowania radzą sobie z rządzeniem Ursynowem nie gorzej od zawodowców z politycznych partii. Udało im się m. in. utworzyć 500 dodatkowych miejsc w przedszkolach, rozpocząć proces scalania gruntów przy ul. Zaruby, wybudować samorządowy dom kultury u zbiegu Kajakowej i Puławskiej, a w ramach realizacji programu małej retencji, który ma oddalić zagrożenie powodziowe na Zielonym Ursynowie, rekultywować stawy Wąsal i Pozytywka. No i najważniejsze – "obywatelscy" udowodnili, że nie mają lepkich rączek i nie produkują afer.

Nadal będę wspierał w wyborach organizacje zrzeszające lokalnych aktywistów. Oni są solą tej dzielnicy, mają wizję jej rozwoju, odpowiednie kwalifikacje oraz zapał do pracy. Oczywiście, nie odmawiam partiom politycznym uczestnictwa w rządzeniu dzielnicą, ale nie chcę ich dominacji w samorządzie. Przez ponad 20 lat widziałem bowiem opłakane skutki takiego układu w ursynowskiej radzie i radzie miasta. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że przynajmniej 30 proc. ursynowian biorących udział w wyborach samorządowych widzi w radzie dzielnicy ludzi działających pro bono w różnych stowarzyszeniach na rzecz Ursynowa. Ale system wyborczy d`Hondta jest bezlitosny dla małych ugrupowań. Dlatego "obywatelscy" muszą się zjednoczyć i pójść do wyborów pod jednym sztandarem. Inaczej d`Hondt ich zniszczy. Najbardziej rozpoznawalną marką, choćby ze względu na sukces w wyborach 2010 i czteroletnie rządy, jest "Nasz Ursynów". Ale wybór sztandaru to nie moja działka. Kolejna "Gadka Tadka" po urlopie w wydaniu "Passy" z 2 sierpnia.

Wróć