Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Płacę – i wymagam

29-06-2016 21:32 | Autor: Mirosław Miroński
Lato sprzyja wypoczynkowi, a każdy z nas ma swój ulubiony sposób na spędzanie wolnego czasu. To także okazja do odpoczynku z kulturą. Co więcej, po dokładnym zapoznaniu się z ofertą kulturalną okazuje się, że nie musimy wydawać krociowych sum, aby móc z niej skorzystać. Jest wiele imprez dofinansowanych przez różne instytucje do tego powołane, co oznacza wstęp wolny albo za symboliczną opłatą. Osoby spędzające wakacje w większych aglomeracjach i dużych ośrodkach miejskich, mogą skorzystać z różnorodnej oferty kin, teatrów, sal koncertowych etc. Jednym słowem, można nadrobić braki w kulturze, mówiąc po prostu „dokulturalnić” się, bo na co dzień bywa to trudne, przy nawale pracy i często licznych obowiązkach domowych.

W ostatnich latach zagościła u nas (chyba już na dobre) moda na aktywny wypoczynek. Może to napawać optymizmem, bo stajemy się zdrowsi, jako społeczeństwo. Nie samym chlebem jednak człowiek żyje. Większość z nas ma potrzeby duchowe. Chęć doznań kulturalnych jest w nas tak samo silna, jak chęć do wypoczynku i rekreacji. Czasem jednak trzeba wykazać się nie lada aktywnością, żeby wybrać rzeczy wartościowe i odpowiedniej jakości. Abstrahuję oczywiście od kultury masowej, bo ta sama się „pcha” do nas na każdym kroku, czy sobie tego życzymy, czy nie. Tak więc, aby skorzystać z oferty kulturalnej, trzeba być aktywnym. Inaczej mówiąc, człowiek kulturalny to człowiek aktywny.

Są oczywiście od tego wyjątki. Dotyczy to np. muzyki płynącej z głośników w supermarkecie, w salonie fryzjerskim, koncertu orkiestry kameralnej w parku, występu ulicznych grajków etc. Mogą z tego korzystać głównie mieszkańcy miast, ale nie tylko. Spędziłem niemal dwa tygodnie w miejscowości Sadowne nad Bugiem, która w istocie jest wsią, mimo że przypomina charakterem zabudowy i infrastrukturą schludne miasteczko. Nawet w takiej miejscowości można znaleźć dla siebie ciekawą ofertę kulturalną, chociaż oczywiście do najbliższej filharmonii trzeba dojechać. Najlepiej do Warszawy. Dla warszawiaka uderzające wydają się ceny większości towarów i usług, które są nieco niższe niż w stolicy, gdzie mamy do czynienia ze znacznie większą podażą, a co za tym idzie również konkurencją.

A co do konkurencji: z punktu widzenia klienta ma ona zazwyczaj dobroczynny wpływ, jeśli chodzi o handel, jak i o usługi (oczywiście tylko wtedy, gdy jest uczciwa, a producenci, handlowcy i usługodawcy nie dogadali się wcześniej, co do cen). W kulturze, powinno być podobnie, często jednak konkurencja w tym obszarze jest jedynie „teoretyczna. Dlaczego tak się dzieje? Otóż główną przyczyną są wszelkiego rodzaju dotacje, dofinansowania etc. Mówiąc wprost, przyczyną są pieniądze wyciągnięte w ten lub inny sposób z kieszeni podatnika i lekką ręką wydawane przez skorych do szastania nimi urzędników wszelkiego szczebla.

Tak, tak. Już słyszę głosy oburzenia.

Jak to? Przecież kulturę trzeba wspierać. Kultura to nie pierwszy lepszy sklep z obuwiem, czy uprawa jakiejś żywności np. buraków (za przeproszeniem), czy innych kartofli.

I owszem, zgoda. Być może są zjawiska i obszary kultury, które należy wspierać, bo nie są w stanie sfinansować się same. Niepokoi mnie jednak, że to urzędnik decyduje o tym, które cele wspierać, a których nie. Nietrudno wyciągnąć z tego wniosek, że uznaniowość w takiej kwestii może rodzić pokusę nadużywania stanowiska, w sprzeczności z interesem społecznym, a przede wszystkim ze szkodą dla samej kultury. Kto zagwarantuje, że gust muzyczny, gust plastyczny, czy gust literacki urzędnika nie będzie przeszkodą w wyborze właściwych dzieł, lub projektów, które warto wspierać? Oczywiście, można powiedzieć, że to my sami wybieramy owego urzędnika wrzucając odpowiednią kartkę z nazwiskiem do urny wyborczej, jednak później nie mamy wpływu na jego decyzje. A ten często a priori decyduje, co dobre, a co złe. Tak dzieje się niemal w każdej dziedzinie naszego życia. Kultura nie jest wyjątkiem. W rzeczy samej, kontrola i odpowiedni nadzór nad tym, co dzieje się w kulturze, jest sprawą niezwykle złożoną, bo to dziedzina, którą niezwykle trudno kontrolować. I nie mam tu na myśli cenzury, czyli narzucania wszelkiej maści artystom i twórcom jakiejś jedynie słusznej koncepcji, czy ideologii. Dzieła sztuki czy jakiegokolwiek wydarzenia kulturalnego nie da się zmierzyć przy pomocy istniejących systemów miar i wag. Na właściwą ocenę składa się wiele czynników.

Każdy z nas idąc do teatru, do kina, czy na wystawę powinien mieć pewność, że pieniądze, które przeznacza na ten cel, wydaje z pożytkiem. Inaczej mówiąc każdy „użytkownik” kultury chce mieć zaufanie do decydentów, że ci zadbali o jego interesy dokonując właściwych wyborów. Że urzędnicy decydujący o sfinansowaniu danego przedsięwzięcia kierowali się wyłącznie kryterium wartości artystycznej. Zbyt łatwy dostęp do pieniędzy publicznych w kulturze wpływa często na obniżenie jej poziomu, co widać na przykładzie wielu naszych produkcji filmowych.

Decyzje o tym, co w kulturze rozpowszechniać, a co nie, pozostają zwykle w sferze uznaniowej. Konia z rzędem temu, kto wykaże na czym w istocie polega różnica między produkcją w fabryce a produkcją filmową. Dlaczego pierwsza zwykle jest oparta na zasadach rynkowych, a druga zależy od woli decydentów i odpowiedniego lobby? Dlaczego jeden produkt przynosi zysk, a do drugiego trzeba dopłacać?

Do Sejmu wpłynął projekt ustawy medialnej obejmujący również utworzenie mediów narodowych. Taka ustawa jest bardzo potrzebna, stwarza bowiem szansę na uporządkowanie wielu kwestii w zakresie przekazywania ważnych dla Polaków informacji i promowanie polskiej kultury. Nie załatwi ona jednak za nas – obywateli – innej ważnej kwestii. Chodzi o nadużywanie uprzywilejowanej pozycji prywatnych nadawców wobec widza. Efektem tego jest narzucanie obywatelom ujednoliconej „papki” propagandowo-komercyjnej na niemal wszystkich kanałach telewizyjnych. To prowadzi do paradoksalnej sytuacji, że widz mając w abonamencie kilkadziesiąt kanałów, nie ma co oglądać.

Jako klienci jesteśmy mówiąc kolokwialnie „wpuszczeni w kanał”. Tak jednak być nie musi. Wcale nie jesteśmy skazani na takie traktowanie. Wiele zależy od nas – widzów-klientów. Jeśli zorganizujemy się, możemy wymóc zmiany w ofercie i zmianę w podejściu do nas. Płacimy, więc wymagajmy!

Wróć