Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Poświęciłem się, zobaczyłem „Smoleńsk”

14-09-2016 20:16 | Autor: Wojciech Dąbrowski
Miałem wprawdzie świadomość, po obejrzeniu zwiastuna i wysłuchaniu pierwszych opinii, co mnie czeka, ale chciałem przekonać się o tym sam na własnej skórze, bo nie mam w zwyczaju wyrażać swoich opinii w sprawach, na których się nie znam, albo rozprawiać o czymś, czego nie widziałem.

Lubię mieć własne zdanie, nie powtarzam obiegowych opinii. Denerwują mnie zawsze ci, którzy zabierają głos w sprawach sztuki, a do teatru lub kina w ogóle nie chodzą (vide protesty rozmaitych krucjat różańcowych przeciwko Golgocie Picnic), choć wydawanie zaocznych opinii zdarza się ostatnio także ministrowi kultury.

Sam na szczęście co nieco w życiu widziałem i mam możliwość porównań. Wychowałem się w krakowskim Starym Teatrze, gdzie matka była aktorką i za czasów jego świetności oglądałem wszystkie znaczące w historii polskiego teatru spektakle Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego; poznałem także twórczość Kantora, Grotowskiego, Szajny, Grzegorzewskiego, filmy Agnieszki Holland, Krzysztofa Kieślowskiego i wiele innych wybitnych dzieł (wystarczy, że z pobudek patriotycznych ograniczę się do kilku polskich produkcji, nie wymieniając oskarowych osiągnięć światowego kina). Wiem także z doświadczenia, że wszelkie próby tworzenia dzieł na polityczne zamówienie z reguły kończyły się fiaskiem, wystarczy przypomnieć produkcje reżysera Poręby.

Katastrofa smoleńska była niewątpliwie wielką narodową tragedią. Jest godna upamiętnienia i powinna znaleźć odzwierciedlenie w sztuce. Reżyser Antoni Krauze miał niepowtarzalną szansę na stworzenie ważnego, epokowego dzieła, poruszającego, wstrząsającego, jednoczącego Polaków. Szkoda, że tę szansę zmarnował. Sadzę, że potraktowanie tematu w wymiarze ludzkich dramatów przyniosłoby lepszy efekt niż serwowana widzom polityczna agitka.

Muszę przyznać, że początek filmu jest całkiem OK, widać doświadczoną rękę reżysera, sprawny montaż, kilka scen jest naprawdę dobrze zagranych, główna bohaterka Beata Fido nie jest zła, jest nawet sympatyczna, chociaż raził mnie obraz dziennikarki Niny biegnącej telewizyjnym korytarzem, bo scena wydała mi się żywcem ściągniętą z Człowieka z Marmuru.

Nie wiem czy to świadoma próba dorównania Jandzie, ale poziomu Jandy osiągnąć się nie udało (grunt, że rola Niny zaowocowała powołaniem epizodycznej dotąd aktorki, życiowej partnerki Jana Marii Tomaszewskiego, kuzyna prezesa Kaczyńskiego, na specjalistkę w telewizji i zatrudnieniem w charakterze asystentki posła Karskiego).

Ale im dalej w las, tym film bardziej obnaża słabości scenariusza, razi nachalną propagandą, papierowymi dialogami, łopatologicznym stawianiem tez, tendencyjnym podawaniem wszelkich wątpliwości jako faktów.

Osobiście łatwo na filmach się wzruszam. Były takie, z których wychodziłem spłakany, wstrząśnięty, poruszony. Ten film pozostawił mnie obojętnym, choć sześć lat temu wielka tragedia narodowa, widok tłumów i płonących zniczy przed Pałacem Prezydenckim wywołały we mnie falę nietłumionych emocji.

Twórcy filmu wyrządzili Polakom i sobie wielką krzywdę.

Wbrew intencjom, ośmieszają Prezydenta, który zginął w katastrofie lotniczej. Lech Łotocki w roli Lecha Kaczyńskiego, wygłaszający referatowe slogany, to według mnie absolutna porażka. Dziwię się także Ewie Dałkowskiej, skądinąd świetnej aktorce (pamiętna Gorgonowa), że zgodziła się na maleńki epizod, umniejszający postać Marii Kaczyńskiej (dwa ujęcia i bodaj jedno zdanie).

Sceny wybuchu czy spotkania duchów są wręcz kuriozalne. Fragment występu Jana Pietrzaka wmontowany na siłę. A kilkusekundowy wątek erotyczny zupełnie ni priczom, chyba tylko po to, aby dać fuchę konsultanta ds. obyczajowych wspomnianemu już Janowi Tomaszewskiemu.

Zwolennicy teorii spiskowej zdobędą niezbite dowody. Kto wierzy w zamach pd Smoleńskiem, ugruntuje się w swojej wierze. Film zawsze oddziałuje bardziej przekonująco niż przekaz werbalny. Nie sądzę natomiast, żeby wątpiących przekonał, bo robione jest to nieudolnie.

Słyszałem już zachwyty prawicowych publicystów, że Krauze to polski Fellini. Że też wszystko co pisowskie, musi być najlepsze na świecie! To jakiś kompleks! Może by choć trochę skromności?

Na popołudniowym seansie w ursynowskim Multikinie – oprócz mnie – było zaledwie kilka osób. Film chyba nie ma szans na wielką frekwencję. Pozostanie przymus, szkolne wycieczki, parafialne pokazy, żołnierskie poranki, fundowanie pracownikom biletów – jak w rzeszowskim urzędzie marszałkowskim.

Kiedyś w dzieciństwie, 60 lat temu, byłem zmuszony z klasą oglądać produkcję „Żołnierz zwycięstwa”, apoteozę generała Karola Świerczewskiego. Byli w filmie i Lenin i Stalin, i Dzierżyński.

Nie przypuszczałem, że jest możliwy powrót do takich samych praktyk i indoktrynacji na takim samym poziomie.

Wróć