Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Sprzedać gówno w pozłocie

15-03-2017 22:03 | Autor: Tadeusz Porębski
Trafił mnie ostatnio szlag na debilny spot reklamowy promujący jeden z osłonowych specyfików zalecanych przy kuracji antybiotykowej. Nie po raz pierwszy zresztą, choć staram się omijać telewizyjne spoty szerokim łukiem. Ale całkowicie uwolnić się od nich można wyłącznie wtedy, kiedy wyrzuci się telewizor i laptop przez okno. A w moim zawodzie to niemożliwe. Łykam więc od czasu do czasu reklamowy kał i od razu robi mi się niedobrze.

Moje męki z reklamami zaczęły się od pewnego misia, który do dzisiaj funkcjonuje w mediach. Ów misio ma zadanie reklamowania między innymi telefonów na kartę. Sympatyczny miś w ramach bożonarodzeniowej promocji wypiął kuper, puścił tak zwanego "bengala" i bardzo się z tego dowcipu ucieszył. Od "bengala" zapaliła się bowiem świąteczna choinka, bo potocznie "bengal" to puszczenie gazów z odbytu i podpalenie ich zapalniczką. Świetna, estetyczna i mocno edukująca reklama, nieprawdaż? Szczególnie dla małych dzieci. Jej autora należałoby przepędzić zimą na golasa przez całą Warszawę poganiając tęgim knutem. Podobnie powinno się postąpić ze zleceniodawcą.

Z moich obserwacji wynika, że 60 procent reklamowych spotów w telewizji to skrajny infantylizm, wyrażający się puentą "Bardzo się denerwowałam, ale kupiłam 30 tabletek za tylko 5 złotych i już jestem spokojna". Około 30 proc. reklam nie ma żadnego  odniesienia do rzeczywistości. Oto przykład, który ostatnio mocno mnie wkurzył. Rzecz dzieje się w samolocie linii pasażerskich. Piękny jak z obrazka pilot za sterami aeroplanu łyka antybiotyk, ale zapomniał, nieborak, o specyfiku osłonowym. Piękna, niczym Venus z Milo, stewardesa wpada do klasy ekonomicznej i pyta wielkim głosem, czy któryś z pasażerów przypadkowo posiada taki suplement. W górę wędruje las rąk ze specyfikiem o konkretnej nazwie. Stewardesa jest w siódmym niebie, bo może przypochlebić się pięknemu pilotowi, do którego – można założyć – zaleca się oficjalnie lub po cichu. Ten z wdzięcznością przyjmuje pomoc, łyka specyfik i na jego twarzy maluje się niezmierzone szczęście. Tęgo ciągnie za stery i samolot płynie w powietrzu.

Debilizm na debilizmie, lipa do kwadratu, czyli niebywałe oszustwo. Pilotom podczas rejsu nie wolno przyjąć z zewnątrz do kokpitu żadnego jedzenia i picia, nie mówiąc o pastylkach. Oni mają osobne racje żywieniowe na wypadek, gdyby jedzenie pokładowe okazało się zatrute, lub nieświeże i mogło wywołać komplikacje zdrowotne. Mało tego, piloci spożywają posiłki osobno, nigdy wszyscy naraz. To kolejne zabezpieczenie. Jaki więc wniosek wypływa z tej, za przeproszeniem, reklamy? Skręcił ją kompletny dyletant i patentowany leń, który nie zadał sobie trudu, by swoją idiotyczną koncepcję zweryfikować u źródła. Zleceniodawca przyjął jednak tego gniota i zapłacił dyletantowi duże pieniądze. Można podejrzewać, że nie bezinteresownie. Chyba jednak ten ktoś pojął, że przeholował, bo w ostatniej emisji tej, hhhm reklamy, pilotów wykadrowano. A może interweniowała któraś z linii lotniczych bądź Urząd Lotnictwa Cywilnego? Kto wie? Gdybym ja, jako pasażer, zobaczył, że stewardesa uprawia w ekonomii żebraninę na rzecz wsparcia pilotów jadłem, napitkiem bądź pastylką wysiadłbym z takiego samolotu bez zbędnej zwłoki, nawet w powietrzu.

Do oglądania bez stresu nadaje się, moim zdaniem, tylko około 5 proc. emitowanych w telewizji spotów reklamowych, bo dalsze 5 z pozostałych 10 procent to reklamy obrzydliwe, mogące wywoływać wymioty, jak na przykład krwawe plwociny w śnieżnobiałej umywalce wywołane złą pastą do szorowania zębów. Niestety, przykładów obrzydliwych jest zatrzęsienie. Najwięcej fundują nam marketingowcy branży farmaceutycznej, którzy urozmaicają widzom posiłki informacjami o śluzach, łupieżu, uciążliwych wypryskach na twarzy, bądź świądach intymnych. Perełki w rodzaju "Ociec prać?", czy "Pedros? Nie, Gajos" trafiają się raz na kilkanaście lat.

Reklamy telewizyjne to – jak powiedziałby pan Ferdynand Kiepski, znakomity obserwator życia – nie są tanie rzeczy. Czy firmy zlecające nakręcenie spotu kontrolują jego jakość? Czy nie szkoda im pieniędzy na zakup straszliwego badziewia? Odpowiedź na to pytanie jest bardzo trudna, w grę wchodzą bowiem miliardy. To sprzyja nepotyzmowi i korupcji, polegającej na tak zwanym handlowym ping-pongu, uprawianym na zasadzie "coś za coś", czyli ja zlecam ci wykonie reklamowego spotu za 200–300 tysięcy złotych, ty odpalasz mi z tego na przykład 10 proc. netto. A może debilny spot to przedsięwzięcie jak najbardziej przemyślane, bowiem marketingowcy wychodzą z założenia, że im bardziej szokująca (głupia, nieetyczna i nierealna) reklama, tym bardziej trafia do ludzkiej świadomości i jest lepiej zapamiętywana niż te mocno poprawne? 

Zespół pracowników zajmujący się marketingiem ma obowiązek sporządzenia na piśmie wytycznych do powstania reklamy produktu, za co ludzie ci odpowiadają własną karierą. W przypadku niepowodzenia zarząd firmy sprawdza przede wszystkim realizację wytycznych. Dlatego na wszystko muszą być jednoznaczne uzasadnienia, wynikające z badań przeprowadzonych przez specjalistyczne firmy. Wyniki badań nad konsumentami poddawane są analizie. Na tej podstawie powstaje dokument będący strategią marki. Agencja reklamowa musi udowodnić, że rozumie tę strategię. Często, by zwiększyć swoją wiarygodność, sama robi badania i buduje własną strategię dochodząc innymi drogami do podobnych wniosków. Dopiero wówczas można przedstawić projekty konkretnych spotów reklamowych.

Z obserwacji wynika, że wielkie koncerny nie są zainteresowane dobrymi reklamami, a społeczeństwo zadowala się produktem głupim i prymitywnym. Wciąż powtarza się ten sam schemat: w spocie musi być parka ślicznych dzieci – chłopiec i dziewczynka.  Obowiązkowo. Nie może być dwóch chłopców albo dwóch dziewczynek. Jak reklamują barszcz, to pijący go konsument obowiązkowo musi mieć czerwone „wąsy”. Jak reklamują jogurt, „wąsy” są białe. Piwo pokazują w oszronionej szklance lub wprost w lodzie. Kto widział piwo na lodzie? Patent jest taki, że wielkie browary wytwarzają piwo z enzymów, czyli są to, ujmując rzecz kolokwialnie – siki ciotki Weroniki. Jak piwo jest zmrożone po prostu nie czuje się jego naturalnego smaku. Po to jest lód w reklamie.

Weźmy leki. W reklamie są tylko te o unikatowym bądź rewolucyjnym składzie. W rzeczywistości nie są to leki, tylko suplementy diety. Klasyczne placebo, czyli gówno za dobre pieniądze, ale przeciętniak przed telewizorem łyka bajeczkę i w te pędy leci do apteki. Zmniejszają składniki i reklamują, że teraz dany lek jest bez recepty. Moim zdaniem za tak ordynarne kanty powinno się wsadzać do więzienia. Możemy tylko się pocieszyć, że nie tylko polskie reklamy są w przytłaczającej większości bzdurne, infantylne i nie do oglądania. To problem ogólnoświatowy związany z postępującą degradacją kulturalną społeczeństw. Wyższe wartości coraz częściej zastępowane są tymi z najniższej półki. Panuje kult pieniędzy, młodości, blichtru, i taniej elegancji, a nie inteligencji, wiedzy i dystansu do rzeczywistości. Ten stan rzeczy wynika z udziału w kulturze coraz mniejszej liczby ludzi. Mamy do czynienia z przedziwnym zjawiskiem –  klasa średnia niby się rozrasta, ale poziom świadomości w społeczeństwie dramatycznie opada. To zasługa kolorowych pism oraz telewizji, z których społeczeństwo czerpie wiedzę o świecie w maksymalnie spłaszczonej i sprymitywizowanej formie. Niestety, tego trendu i tego typu przyzwyczajeń nie da się już opanować.

Wróć