Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa i żydocentryczny punkt widzenia

16-09-2015 19:59 | Autor: Maciej Petruczenko
Ilekroć wracam po dłuższej nieobecności do Warszawy, tylekroć nachodzą mnie nowe refleksje. Miewam odczucia zdumienia albo zagubienia. Zdumienie moje wywołało ostatnio to, że na Dworcu Centralnym można stworzyć jeszcze większy burdel niż tam panował przez lata. Przerabianie tej sztandarowej „budowy socjalizmu” trwa w nieskończoność, a im więcej się tam wprowadza innowacji, tym pasażerom jest trudniej.

Szaleństwo zaczęło się od tego, że zamiast stworzyć jak najwięcej miejsca dla podjeżdżających samochodów, najdogodniejszy teren zabudowano tandetnymi plombami i teraz trudno tam naprawdę gdziekolwiek stanąć choć na sekundę, żeby podwożona osoba mogła wysiąść.

W minioną niedzielę wieczorem czekałem na przyjazd kogoś z rodziny na Centralnym i myślałem, że zwariuję. Ogłuszający hałas powodowany robotami, jakie są chyba non stop prowadzone, nie pozwalał usłyszeć zapowiedzi spikera. Na tablicach elektronicznych nagle całkowicie zniknęła informacja o pociągu, którym miała przyjechać oczekiwana przez mnie osoba, więc stanąłem w kolejce do okienka informacyjnego, by przekonać się, że zasiadająca w nim pani również straciła orientację i nie ma pojęcia, co się stało z owym pociągiem. Na wszelki wypadek poszedłem więc na jeden z dwu peronów, na które powinien był on wjechać. A tam właśnie prosto na mój skołatany łeb zaczęła się lać potężnym strumieniem woda, spływająca z wyższej kondygnacji. Pociąg wtoczył się w końcu na Centralny z godzinnym opóźnieniem i poczułem się na koniec tak szczęśliwy, jakbym wygrał 20 milionów złotych w totalizatorze.

Dzień wcześniej wyjechałem po kogoś innego na Dworzec Zachodni, również przebudowywany w nieskończoność. Tam znowu – oprócz wszechobecnego brudu – napotyka się wieczorem prawie całkowitą ciemnicę. Jadąc Alejami Jerozolimskimi od strony Placu Zawiszy, trudno nawet zauważyć, gdzie jest wjazd na parking przy Zachodnim, zasłonięty obecnie przez jakąś świeżą budowę. No cóż, cywilizacja europejska jeszcze nie objęła warszawskich dworców kolejowych. Jeśli więc nadchodząca właśnie nowa formacja władzy twierdzi, że Polska pozostaje w ruinie, to może to łatwo uzasadnić zdjęciami z Centralnego i Zachodniego.

Całe szczęście, że na najbliższym redakcyjnemu sercu Ursynowie – na przekór czarnowidzom – nie dzieje się akurat nic złego, a wprost przeciwnie, burmistrz Robert Kempa, krok po kroku, załatwia najpilniejsze sprawy i nawet widać już światełko w tunelu, jeśli chodzi o rzecz tak ważną, jak dogodne połączenia z Wilanowem, poczynając od Nowokabackiej, przechodzącej w Rosnowskiego. Już dziś jednak można się zastanawiać nad tym, że gdy obok tego łącznika powstaną jeszcze dwa inne (przedłużenie Płaskowickiej i Ciszewskiego), a do stacji metra Kabaty ruszy nawała pasażerów podjeżdżających samochodami od strony Konstancina i Góry Kalwarii, Ursynów już całkowicie straci charakter peryferyjnego megaosiedla i kameralność przedpola Lasu Kabackiego pójdzie w diabły. Tym bardziej, że Tesco ma się przemienić ze zwykłego supermarketu w potężną galerię handlową. Wielkomiejskość nie dotknie tylko odizolowanego od publiczności na co dzień Parku Natolińskiego, gdzie ma siedzibę Kolegium Europejskie.

Nie wiem, czy to akurat perspektywa wielkomiejskości zraziła 24-letniego Michała Radziwiłła z Zielonego Ursynowa, by zrezygnował z mandatu radnego dzielnicy. Ten absolwent Politechniki Warszawskiej idzie podobno na księdza, a jego wolta zbiega się z jednoczesną decyzją ojca, znanego ursynowskiego lekarza Konstantego Radziwiłła, który mimo wielkiego obciążenia dotychczasową pracą zawodową i społeczną, chce jeszcze wziąć na swoje barki obowiązki senatora. Przypadkowy zbieg okoliczności sprawił, że o Radziwiłłach znowu zrobiło się głośno, czego nie notowano od stuleci. W moim rodzinnym Międzyrzecu Podlaskim ostatni raz ród ten zasłynął w połowie lat trzydziestych ubiegłego wieku, gdy młody – i zdaje się niezbyt trzeźwy – Potocki próbował odtransportować młodego Radziwiłła swoim samolotem do Wilna, ale startując, zahaczył o płot parku i się chłopaki zabili. Na szczęście współczesne pokolenie obu sławnych rodów jakby spokojniejsze.

Wciąż niespokojny jest natomiast Janek Tomek Gross, którego pamiętam jeszcze z okresu studiów na Uniwersytecie Warszawskim, a który obecnie w aureoli profesora Princeton University wykonuje jakieś propagandowe zadanie zlecone i chyba stara się udowodnić za wszelką cenę, że zagłada Żydów w okresie drugiej wojny światowej to był po większej części polski zamysł i polskie dzieło. W swoich publikacjach unika jak ognia słowa „Niemcy”, używając cokolwiek wykrętnego terminu „naziści”, nie wspomina też o eksterminacji ludności żydowskiej w innych krajach i o tym, że to Rzeczpospolita była największym przytuliskiem Żydów przez wieki i pozwoliła im nie tylko nieprawdopodobnie się dorobić, ale również rozwinąć na polu nauki i kultury, z czego zresztą państwo polskie miało przeogromną korzyść. Grossowy antypolonizm jest w jakimś sensie odpowiednikiem antysemityzmu, jaki niewątpliwie zrodził się w Polsce, szczególnie od momentu, gdy warszawiacy, krakowiacy i łodzianie zauważyli nagle: nasze ulice, ale wasze kamienice. To prawda, że było przed wojną „getto ławkowe” na uniwersytetach i że Kościół Rzymskokatolicki – najdelikatniej mówiąc – spośród ludności żydowskiej w skali historycznej cenił i nadal ceni tylko Jezusa Chrystusa i Najświętszą Marię Pannę Zawsze Dziewicę. Ale prawdą jest też, że to żydowscy oprawcy odegrali główną rolę w powojennej katowni Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i na sam dźwięk słów „Rakowiecka”, „Koszykowa”, „Różański” albo „Luna Brystygierowa” – niejednego warszawiaka dziś jeszcze przechodzi dreszcz.

Chwalić Boga, czas goi rany. Mogą więc Żydzi wciąż wadzić się z Arabami na tle podziału Palestyny, mogą powodować wielki kryzys w światowych finansach i robić miliardowe przekręty, ale jaki sens ma teraz antypolska kampania zniesławień? Czy nie lepiej zapomnieć o wzajemnych urazach i razem czcić pamięć twórcy esperanto Ludwika Zamenhofa albo pójść w tango (oczywiście milonga), tak rozsławione przez kolejnego warszawiaka Jerzego – nie wiadomo czemu – Petersburskiego? Chociaż Janowi Tomaszowi Grossowi bardziej pasowałaby pewnie piosenka z muzyką Henryka Warszawskiego (Warsa): „Już taki jestem zimny drań”.

Wróć