Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wicher historii i huragan śmiechu

16-08-2017 20:45 | Autor: Maciej Petruczenko
Polak mądry po szkodzie – to hasło, którego szczególnie lubią się trzymać – z godnym lepszej sprawy uporem – chłopaki i dziewczyny zarządzający miastem stołecznym Warszawa. I chociaż miasto zostało w warunkach nowej Polski i naszego członkostwa w Unii Europejskiej znakomicie doinwestowane i rozwija się w nieprawdopodobnym tempie, to jednak nad tym wszystkim wciąż wisi fatum grzechu pierworodnego, jakim jest fatalne ukształtowanie stosunków własnościowych.

Za komuny na przykład znaczący procent warszawiaków korzystał z zakwaterowania niemal za bezdurno w ocalałej z wojennej zawieruchy i w pełni skomunalizowanej resztce przedwojennej substancji mieszkaniowej lub w budynkach na koszt miasta odrestaurowanych. Na utrzymywanie przedwojennych kamienic w przyzwoitym stanie za czasów PRL zawsze brakowało pieniędzy i dlatego widzieliśmy – chociażby w Alejach Jerozolimskich – estetycznie wyporządzone frontony, ale gdy się zajrzało od zaplecza, to się włos jeżył na głowie, taka była bida z nędzą (jak za czasów ZSRR w Sankt Petersburgu, zwanym naonczas Leningradem). Wyjątek – jeśli chodzi o przyzwoity stan utrzymania – stanowiły w Warszawie kamienice zamieszkiwane przez prominentów w Alei Róż albo Alei Przyjaciół, bo tam był porządek – jak przed wojną.

Nic nie jest wieczne, więc po obaleniu komuny zaczęła się najpierw powolna, a w ostatnich latach przyspieszona reprywatyzacja, która zderzyła się ze ślamazarnym procesem opracowywania przez ratusz tak zwanych planów miejscowego zagospodarowania przestrzennego (stare unieważniono, a w tym szaleństwie była, niestety, metoda). Nic dziwnego, że musiały powstawać coraz gwałtowniejsze konflikty, tym bardziej, gdy gołym okiem można już było dostrzec, iż do majątku Warszawy i warszawiaków dorwała się banda rzezimieszków, żądających, żeby oddać im określone nieruchomości tu i teraz, a najlepiej przed uchwaleniem jakiegokolwiek planu zagospodarowania terenu. Nie tylko pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, ale i jej poprzednicy uważali, że nie ma co dyskutować – bo dura lex, sed lex – więc trzeba płakać i płacić. A oznaczało to albo wypłatę odszkodowań, albo zwracanie nieruchomości w sensie czysto fizycznym (posiadanie) i prawnym (własność).

Jeden z takich zwrotów został dokonany, jeśli chodzi o trawiasty teren na Ursynowie, zwany Placem Wielkiej Przygody. Jeszcze w czasach powstawania megaosiedla Ursynów planowano tam zagospodarowanie sportowe, przymierzając się nawet do budowy boiska piłkarskiego, ale  do realizacji tych planów w zasadzie nie doszło i powstał tylko mały zespół kortów tenisowych. W interesie kogoś, kto odzyskał własność, było zapewne to, żeby znakomicie położony (na Stokłosach) i świetnie uzbrojony kawałek gruntu odsprzedać deweloperom. Ze zrozumiałych względów z kolei, mieszkańcom stojących już w rejonie Placu budynków z wielkiej płyty (Stokłosy, Wokalna, Zamiany) ewentualne postawienie nowych gmachów przed oknami nie mogło się podobać. No i właśnie starym ursynowiakom miasto wychodzi teraz naprzeciw, ogłosiwszy, że miejscowy plan zagospodarowania na pewno utrzyma funkcję „zieloną”, uniemożliwiając zabetonowanie Placu.

Przeciwnicy takiego pomysłu ironizują, że  Plac i tak nie służy celom rekreacyjnym, bo jest regularnie zapełniany psimi kupami. Dla kogoś, kto tam odzyskał własność oznacza to, że najzwyczajniej wdepnął w gówno – albo mówiąc nieco oględniej, zrobił na reprywatyzacji gówniany interes. Jako właściciel powinien na dodatek psie kupy uprzątać...

Takie są skutki braku skoordynowania procesów reprywatyzacyjnych – z jednej i procedur planistycznych z drugiej strony. Efektem tego chaosu na Ursynowie stało się między innymi powstrzymanie budowy ośrodka sportowego przy Hirszfelda o krok od wielkiej Areny Ursynów, bo nagle odnalazł się właściciel części terenu. Gdyby powtarzać w nieskończoność: twarde prawo, ale prawo, należałoby również oddać z powrotem w prywatne ręce część działki, na której stanął Stadion Narodowy. A idąc dalej, trzeba byłoby liczyć się z tym, że znajdą się prawowici właściciele warszawskiego Zamku Królewskiego z rodu książąt mazowieckich. I zaraz zaczęto by poszeptywać, że o odzyskanie Zamku starają się potomkowie niedawnego premiera Tadeusza Mazowieckiego.

Zamachów na warszawską, w tym ursynowską, zieleń dokonywano już niejednokrotnie. Rekiny deweloperki próbowały się dorwać w latach dziewięćdziesiątych do parkowego terenu wyścigów konnych na Służewcu, a pod Kopą Cwila nieżyjący już prymas – kardynał Józef Glemp – upatrzył sobie miejsce na dosyć potężny obiekt sakralny. Mimo protestu miejscowych parafian Rada Warszawy uchwaliła jednogłośnie oddanie kilku działek pod Kopą Archidiecezji Warszawskiej na własność w drodze zamiany, bo Archidiecezja miała się zrewanżować swoimi działkami w centrum miasta. Po wielu perturbacjach dążąca do polubownego załatwienie sprawy Hanna Gronkiewicz-Waltz ogłosiła, że się miasto dogadało z Kościołem i żeby odzyskać owe ursynowskie działki, odda w zamian nadające się do zabudowy tereny na Woli. Zdaje się jednak, że transakcja typu „machniom” do dzisiaj nie doszła do skutku, bo Wola również nie chce tracić zielonego terenu rekreacyjnego. Pytanie: komu bije dzwon – pozostaje zatem aktualne i na Ursynowie, i na Woli.

Tymczasem wciąż toczą się spory o właściwe doinwestowanie kompleksu sportowego Polonii przy Konwiktorskiej. Wojewoda mazowiecki odrzucił wariant prywatnej inwestycji lansowany do niedawna przez sławnego trenera piłki nożnej Jerzego Engela, przedstawiając własny projekt z dominantą sportu nad biznesem. Ale i tak mało kto wierzy w zrealizowanie i tego modelu. A w tym całym rozgardiaszu drużyna piłkarska Polonii spadła do III ligi i nowy sezon przyszło jej rozpocząć od meczu z prowincjonalnym Huraganem Morąg. Mnie akurat przypomniało się, że przed laty wyśmiałem mocarstwowe ambicje dwu klubów powiatu wołomińskiego, noszących dumne nazwy Huragan Wołomin i Wicher Kobyłka. Publikację zatytułowałem wówczas: „Wicher historii i huragan śmiechu”. Dziś tytuł ten pasowałby do – nie tylko sportowego – zagospodarowania Warszawy jak ulał.

Wróć