Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Żonglowanie trumnami i władzą

14-03-2018 21:55 | Autor: Maciej Petruczenko
Uczącej się młodzieży zapewne coraz trudniej zorientować się, na czym polega w Polsce demokracja, czy mamy jeszcze trójpodział władzy i kto u nas naprawdę rządzi. Na szczeblu państwa tak jakoś się ułożyło, że wybrany przez społeczeństwo i urzędujący w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu Prezydent RP już na wstępie złożył hołd Naczelnikowi, gnieżdżącemu się w oficynie na Nowogrodzkiej, a potem udał się do świątyni w Łagiewnikach, by uczestniczyć w intronizowaniu na nowo Jezusa Chrystusa „na Króla Polski i Pana”.

W tej sytuacji młodzież ma prawo zapytać, czy państwo polskie ma charakter republiki, czy raczej monarchii i czy ważniejszy jest królewski dwór, czy Sejm RP, tym bardziej, że w zakulisowym tle majaczy jeszcze postać Szarej Eminencji z Torunia. Uprawnienia władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej zaczynają się mieszać, zwłaszcza od momentu, gdy wyszło Szydło z worka i okazało się nagle, że rząd może nie publikować wyroków Trybunału Konstytucyjnego w Dzienniku Ustaw, bo ma akurat taki kaprys.

Wszystkie te fakty utrudniają zrozumienie dzisiejszych mechanizmów działania władzy państwowej w Polsce nawet najbardziej pojętnym uczniom. W Warszawie zgrzyty w funkcjonowaniu poszczególnych organów administracyjnych pojawiają się najczęściej, gdy dochodzi do szermowania kompetencjami – z jednej strony przez panią prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz, z drugiej zaś przez wojewodę mazowieckiego Zdzisława Sipierę. Co ciekawe, spory pomiędzy nimi rodzą się na ogół w związku z lokalizacją pomników w mieście – jakby to była sprawa dla warszawiaków najważniejsza. Przy okazji okazuje się jednak, że jeśli rząd w jakiejś kwestii lokalnej czegoś zapragnie, to samorząd w jednej chwili staje się fikcją.

Można odnieść wrażenie, że jest to kolejny efekt wieloletniej rywalizacji dwu najmocniejszych partii: powoli spychanej dziś na drugi plan Platformy Obywatelskiej i trzymającego obecnie władzę państwową ugrupowania Prawo i Sprawiedliwość. Jeszcze niedawno premier Donald Tusk ubolewał, że tak się porobiło, iż PO nie ma z kim przegrać, a teraz umocowane w wyborach parlamentarnych PiS wprowadziło swego rodzaju absolutyzm i śmieje się w nos upokorzonym platformersom, mówiąc: i co nam zrobicie?...

No cóż, jeśli ktoś narzeka na pisowską władzę absolutną na poziomie państwa, to niech sobie przypomni chociażby, jak takaż władza zaczęła w pewnym momencie działać za sprawą PO w Warszawie, gdzie rada miasta przekształciła się w partyjną maszynkę do głosowania, a pani prezydent unikała na wszelki wypadek konfrontacji z mieszkańcami, nie przychodząc na sesje w PKiN nawet wtedy, gdy analizowano niezwykle ważne kwestie reprywatyzacji. Może więc PiS śmiało wygarnąć Platformie: zapomniał wół, jak cielęciem był.

Przez kilka lat języczkiem u wagi pozostawała odrębnie traktowana przez obie partie tragiczna w skutkach katastrofa rządowego tupolewa pod Smoleńskiem, będąca faktycznie katastrofą władzy państwowej, bo lekceważenie podstawowych zasad podróżowania najważniejszych osób w kraju przekroczyło granice wyobraźni, a kancelarie premiera i prezydenta wespół z dowództwem wojsk lotniczych dały dowód skrajnej nieodpowiedzialności. Efektem była nie tylko śmierć 96 prominentnych postaci życia społecznego, lecz również straty w majątku państwowym idące w setki milionów złotych. I to wtedy rozpoczął się trwający do dzisiaj taniec na grobach, połączony z żonglowaniem trumnami i kosztownymi ekshumacjami, które niczego nie wniosły, jeśli chodzi o wyjaśnienie przyczyn katastrofy, przyczyniając się za to w znacznym stopniu do rozgrzebywania ran i zastanawiania się, dlaczego w trumnach doszło do pomieszania części zwłok poszczególnych osób.

Na tle katastrofy tupolewa rozwinęła się jakby osobna religia smoleńska. Zasadniczy cel owej nieszczęsnej wyprawy, jakim było uczczenie ofiar mordu katyńskiego, został już całkowicie zapomniany, a postacią kultową, jakby ważniejszą od samego Jezusa Chrystusa, czyni się inicjatora i organizatora tamtej podróży – śp. Lecha Kaczyńskiego, którego zawsze uważałem za jedną z najjaśniejszych postaci naszej politycznej transformacji, ale nie z powodu owego smoleńskiego bałaganiarstwa, które po latach próbuje się nazywać – nie wiadomo dlaczego – bohaterstwem.

Swego czasu Jerzy Giedroyć mawiał, że mimo upływu lat Polską wciąż rządzą dwie trumny: Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. O dziwo, jakoś w poczynaniach państwowych nadal nie umiemy wydostać się z cmentarza. I pewnie dlatego dotyka się zwłok dwu naszych niedawnych sąsiadów z Mokotowa, generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka, których Sejm postanowił pośmiertnie zdegradować, żeby dzisiejsi posłowie mieli satysfakcję ze zwycięstwa nad komuną 29 lat po upadku PRL. Dobrze byłoby też ogrzać się w blasku chwały zwycięzcy spod Grunwaldu Władysława Jagiełły i zbeszcześcić zwłoki Wielkiego Mistrza krzyżackiego Ulricha von Jungingena, czyniąc go tylko wicemistrzem...

Tak się składa, że znaczące postacie sceny politycznej nigdy nie zapisują się w historii tylko pozytywnie albo tylko negatywnie. Przecież słusznie zarzucając Wojciechowi Jaruzelskiemu złamanie demokracji w 1981 roku, trudno nie pamiętać, że tak zasłużony dla odzyskania przez Polskę niepodległości Piłsudski dokonał w 1926 najprawdziwszego zamachu stanu, doprowadzając do śmierci blisko 400 osób, a temu zamachowi przeciwstawiał się wówczas, broniąc prezydenta i rządu późniejszy bohaterski dowódca spod Monte Cassino – Władysław Anders... Jego z kolei „władza ludowa” pozbawiła w 1946 obywatelstwa polskiego, by mu je w te pędy w 1989 przywrócić. Jak widać, doraźne manewrowanie historią nie bardzo się opłaca. I raczej daleko się nie zajdzie, jeśli się idzie po trupach.

Wróć