Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

A tu pospolitość skrzeczy...

18-04-2018 20:47 | Autor: Maciej Petruczenko
Znowu mamy w kraju modę na wielkie uniesienia duchowe, na prawienie politycznych frazesów, podszytych sztucznym futrem religijnych dogmatów, na budowanie pomników imaginowanych dokonań i na bujanie w obłokach. Jest to poniekąd nawrót do dawnego myślenia idealistów, których niezapomniany Stanisław Wyspiański sprowadził na ziemię, przypominając w „Weselu” o prozie życia – akurat słowami Poety:

„Duch się w każdym poniewiera - że czasami dech zapiera - tak by gdzieś het gnało, gnało - tak by się nam serce śmiało - do ogromnych wielkich rzeczy - a tu pospolitość skrzeczy - a tu pospolitość tłoczy - włazi w usta, uszy, oczy...”

No i mnie właśnie to i owo wlazło ostatnio w zezowate ślepia. Zaparkowałem otóż w jednym z najbardziej reprezentacyjnych miejsc Warszawy – u wrót Teatru Narodowego, tak pięknie zasłoniętego z drugiej strony przez nieco większy Cedet (dla młodszych Czytelników: Centralny Dom Towarowy u zbiegu Alej Jerozolimskich, Brackiej i Kruczej), czyli szklany biurowiec Metropolitan, pasujący do zabudowy placu Piłsudskiego jak pięść do nosa. No i parkując między Narodowym a namiastką dawnego Ratusza, omal nie połamałem nóg na pokrywającej parking kostce, która zamieniła się nagle w luźne, przewracające się w różnych kierunkach brykiety, przypominające po trosze skład węgla. Od razu mi się skojarzyło, że podobne zjawisko występuje regularnie na Krakowskim Przedmieściu, gdzie dla odmiany rozpada się kostka pokrywająca jezdnię, położona przez fachowców z bożej łaski.

Bystry obserwator Wyspiański już ponad sto lat temu zauważył tę polską skłonność do tromtadracji, do snucia niebotycznych wizji, słusznie zwracając uwagę, że najpierw należałoby zrobić trochę porządku wokół siebie. No bo jak to jest, że budujemy w Warszawie metro, stawiamy iście nowojorskie lub zgoła dubajskie wieżowce, otwieramy super- i hipermarkety, a nie umiemy położyć przyzwoitej nawierzchni?

W Warszawie mamy z tym problem nagminny. Dziurawy asfalt już krótko po wylaniu, zagłębione na pół samochodowego koła pokrywy studzienek – stanowią stały krajobraz stolicy. Na Ursynowie świeży wybój, dyskretnie pokryty asfaltem, zafundowano nam na ulicy Rodowicza-Anody, tuż po minięciu przejścia dla pieszych, gdy się zmierza w kierunku skrzyżowania z Ciszewskiego. Uliczna fuszerka jest swego rodzaju znakiem rozpoznawczym Warszawy. W roku 1975, czyli w czasach, gdy nie jakość wykonania, lecz dotrzymanie terminu oddania czegoś do użytku z okazji państwowego święta było celem nadrzędnym, stolica dostała Trasę Łazienkowską z asfaltem już na wstępie wołającym o pomstę do nieba. Czy jednak w obecnej dobie warto nadal trzymać się złych wzorów z okresu PRL?

Jak na ironię, bynajmniej nie wszystkie peerelowskie wzory były złe (zwłaszcza w sferze kultury). Jednym z ówczesnych dążeń w Warszawie było wytyczanie maksymalnie przejezdnych, szerokich ulic, jakie powstały chociażby na Ursynowie. Obecna moda na zwężanie ważnych arterii jest, moim zdaniem, zjawiskiem groźnym, jakkolwiek mam duży szacunek wobec narzucającego ją lobby rowerowego. Rzecz jednak w tym, że bicyklami nie da się w pełni zastąpić samochodów, a jest ich w stolicy już tak wiele, iż – przynajmniej w najbliższym czasie – nie rowerzystom należy podać rękę, tylko kierowcom. Każdego dnia serwis informacyjny na nośnych portalach lokalnych zaczyna się od tego, że dowiadujemy się o porannych kolizjach, wypadkach, a nawet katastrofach drogowych. Nie każdy wypadek powodowany jest przez nieudolnie kierowany radiowóz lub auto wicemistrzów (najdelikatniej mówiąc) prowadzenia samochodów z SOP (dawniej BOR) albo też pijanego policjanta na motocyklu – jak to się zdarzyło ostatnio. Wielki tłok na jezdniach powoduje wszakże, iż karetce pogotowia ratunkowego niejednokrotnie trudno się przecisnąć na miejsce groźnego wypadku, a czasem jest to wprost niemożliwe, jak na przykład w alejach Niepodległości, gdzie jezdnie rozdzielone są barierką i auta nie mają jak zjechać na bok, żeby ustąpić miejsca nadjeżdżającym ratownikom.

Gęstwę ruchu samochodowego, która dodatkowego wzmaga się, gdy przyjeżdżają auta z okolic Warszawy – próbuje się różnymi sposobami rozładować. Jednym z nich – zapewne najlepszym – jest powrót do sprowadzonej w pewnym momencie do roli ubogiego krewnego komunikacji szynowej. W obrębie samego miasta już niedługo zostanie przywrócony tramwaj do Wilanowa, a coraz poważniej rozważa się możliwość puszczenia ruchu pasażerskiego koleją z Kostancina do stolicy, wykorzystując istniejącą już linię towarową. W wieku 95 lat umarł właśnie kronikarz tej miejscowości Józef Hertel, który mógł po osiedleniu się tamże już tylko opisać, jak zlikwidowano ciuchcię, która po uruchomieniu w 1896 jeździła w pewnym momencie z okolic placu Unii Lubelskiej przez Wilanów, Powsin, Klarysew do Konstancina-Jeziorny, Skolimowa, Chyliczek i Piaseczna, łącząc się tam z linią ciuchci grójeckiej. Obydwie linie ostatecznie zamknięto w 1971 roku i od tamtego momentu Konstancin stał się osiągalny w zasadzie tylko za pomocą trakcji samochodowej. Potrzebę odnowienia ruchu pasażerskiego pomiędzy największym w Polsce skupiskiem milionerów i miliarderów a Warszawą nagłośnił parę lat temu nadzwyczaj aktywny działacz samorządowy, znany publicysta Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, mający za sobą dobre doświadczenia amerykańskie. W tych dniach w Ministerstwie Infrastruktury odbyło się w tej sprawie spotkanie z udziałem przedstawicieli powiatu piaseczyńskiego. Ewentualnym „liderem” przedsięwzięcia byłyby PKP PLK. Wygląda jednak na to, że zanim pomysł doczeka się realizacji, upłynie kilkanaście lat, a w tym czasie droga z Wilanowa do Konstancina już całkiem się zatka i na Przyczółkowej, Drewny, Warszawskiej zrodzi się druga Puławska...

Wróć