Ubrałem się w kurtkę, bo dzień, choć słoneczny, był jednak chłodny. Do obszernej kieszeni wcisnąłem magnetofon kasetowy M 101, wyprodukowany przez Unitrę Magmor – ówczesny szczyt miniaturyzacji, wziąłem kartkę i długopis. Wsiadłem do swojego fiata 126p. Gdy zobaczyłem przelatujący helikopter, powziąłem przypuszczenie, że stało się coś okropnego. Jechałem ul. Puławską. Zaparkowałem po zachodniej stronie ulicy w pobliżu wiaduktu nad nią. Nikt mnie nie wysłał. Wiedziałem jednak, że muszę dostać się na miejsce zdarzenia.
Milicjanci obstawiali właśnie dojście do lasu. Musiałem więc przemknąć się niepostrzeżony. Przedarłem się przez zarośla, przeszedłem przez dziurę w płocie i wypatrywałem. Dotarłem do zabudowań. Minąłem je. Potem były już nieprzyjemne obrazy: ludzkie ręce, nogi, fragmenty ciał na gałęziach, drobne przedmioty osobistego użytku. Leopold Dzikowski, fotoreporter „Sztandaru Młodych”, również dotarł na miejsce tragedii, wmawiając milicjantom, że przysłał go pułkownik. Gdy połapali się, że to blef, zażądali, by wyjął film z aparatu. Stracił jedynie kilka zdjęć. Dwa filmy zostały uratowane. Nie był w stanie zrobić zdjęć wszystkich potworności. To, co drastyczne, nie zostało opublikowane ze względu na szacunek dla ludzi.
Cofnąłem się do zabudowań, aby usłyszeć, co mieli do powiedzenia mieszkańcy, którzy byli bezpośrednimi świadkami zdarzenia. Przypominam sobie, że oprócz mnie ich wypowiedzi notował także Rysiek Starzyński, podobnie jak ja, dziennikarz „Sztandaru Młodych”. „Przybiegło wielu ciekawskich. Przerażenie moje było tym większe, gdy widziałem, jak niektórzy próbowali ściągać pierścionki, szukając na tym cmentarzu szansy wzbogacenia się.” „Ludzie biegli w jedno miejsce. Nie wiedzieliśmy ze znajomym po co. A to palił się portfel z dolarami. Dolary były rozrzucone wokół. Odpędzaliśmy ludzi.” Udzielający informacji mówili o eksplozjach, o gęstym, czarnym dymie, niektórzy odczuli podmuch wybuchu. Mieli pewność, że nie ma nadziei, by ktokolwiek przeżył. Gdy przyjechały karetki, nie było kogo do nich wsadzić.
W poniedziałek, 11 maja, „Sztandar Młodych” opublikował sążnisty reportaż „Zabrakło sześciu kilometrów …”. Jego autorami byli dziennikarz sportowy Ryszard Starzyński, Andrzej Rogiński – czyli ja oraz Wojciech Łuczak.
Tragedia rozegrała się w sobotę, 9 maja 1987 roku. Samolot PLL LOT IŁ 62 „Tadeusz Kościuszko” o godz. 11.12 rozbił się na skraju Lasu Kabackiego. Do lądowania na lotniku Okęcie zabrakło 5700 metrów. Fragment lasu o szerokości 50 m i długości 370 m został ścięty. Zginęły 183 osoby, w tym pasażerowie i cała załoga. Dwie stewardesy mieszkały przy ul. Koncertowej 10, więc były to nasze sąsiadki z osiedla. Inna ze stewardes, również mieszkanka Ursynowa, żona znanego lekkoatlety i dziennikarza Marka Jóźwika, leciała akurat prywatnie do Nowego Jorku... Kapitan Zygmunt Pawlaczyk, gdy samolot stracił dwa silniki i pojawiły się problemy z hermetycznością, podjął decyzję o powrocie do Warszawy. Tuż przed śmiercią piloci powiedzieli: „Dobranoc! Do widzenia! Cześć! Giniemy!”. Poza załogą i pasażerami nikt nie ucierpiał. To szczęście w nieszczęściu, że samolot nie spadł na budynki mieszkalne..
Każde życie jest cenne. Wielki jest też jest smutek tych, którzy stracili najbliższych.
Po ukazaniu się reportażu w „Sztandarze Młodych” Biuro Prasowe Rządu opublikowało komunikat, w którym przekonywało, że to nieprawda, by Polacy mogli zachować się jak hieny i rabować w miejscu tragedii. Wynikał z tego zarzut braku prawdomówności dziennikarzy. Pojawiła się groźba utraty pracy, co w owych czasach było niewykluczone. We wtorek odtworzyłem w redakcji zapis magnetofonowy. Tak, by usłyszał ten, który najbardziej wątpił. I nagle okazało się, że napisaliśmy prawdę. Jak to dobrze, że kupiłem polskie cudeńko magnetofonowe...