Ostatnie posunięcia miłościwie nam panującego reżimu sprawiają, że nawet tym, którzy już dużo wcześniej spodziewali się eskalacji nadużyć, po prostu oczy wychodzą z orbit. Bo to już nie jest pytanie: śmiać się czy płakać? Pozostaje jedynie płacz i zgrzytanie zębów. Komentatorzy polityczni prześcigają się w porównaniach, zastanawiając się, czy zaczyna się coraz szybszy nawrót do czasów stalinowskich, czy może to tylko makkartyzm a la polonais?
Przypomnę więc, że leninizm i stalinizm – naznaczone z jednej strony kultem jednostki, z drugiej zaś łamaniem ludzkich charakterów, upokarzaniem każdego, z kim wielkorządcy nie było po drodze – uśmierciły, począwszy od rewolucji 1917 roku 60 mln ludzi. Tak przynajmniej twierdzi ekspert w tej kwestii Aleksander Sołżenicyn, autor ukazującego okrucieństwo obozów pracy Archipelagu Gułag.
Na czasy stalinowskie załapałem się jeszcze jako dziecko, poczuwszy nawet jako drugoklasista bezwzględność ówczesnej władzy, gdy wyrzucono mnie wraz z bratem z państwowej szkoły podstawowej jako „wrogów ludu pracującego”, dokonujących zamachu na bratni Związek Radziecki poprzez strzelenie nauczycielce języka rosyjskiego z gumki w oko. To wtedy właśnie usłyszałem w nocy jako małoletnie pacholę, że jakiś ubek oskarżył mego ojca, powstańca warszawskiego o... współpracę z niemieckim okupantem.
Dziś można zauważać coraz więcej analogii do tamtych mrocznych dni po drugiej wojnie światowej. Bodaj najświeższą jest uchwalona już w Sejmie ustawa o powołaniu Państwowej Komisji ds. badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo RP w latach 2007-2022. Komisja ma być swojego rodzaju sądem kapturowym, żebym nie powiedzieć brutalnie – inkwizycyjnym. W sprawach konkretnych osób będzie zdecydować, co się jej żywnie podoba i np. może pozbawić kogoś na wiele lat możliwości pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi. Nietrudno się domyślić, że to celowe zagranie przed wyborami parlamentarnymi. Taką komisją można sprytnie zastąpić regularny sąd, nie narażając się w tym wypadku na przewlekłość postępowania lub ryzyko wygrania apelacji. Pomijając już inne rodzaje przewidzianych kar, najgorszą byłoby z pewnością napiętnowanie. Ukaranego przez komisję nie zapraszałoby się do wielu przedsięwzięć i społecznie izolowało z uwagi na bijący od niego „odór ruskich onuc” – co jest już jednym ulubionych od pewnego czasu powiedzonek w politycznych sporach.
Przytoczone przeze mnie dwa stosunkowo niewinne, rodzinne przykłady stalinowskich represji dają już jakieś wyobrażenie, do czego jest zdolna totalitarna, niczym nieograniczona władza. Kiedyś reprezentujący kościelny dyktat i jednocześnie ciemnogród inkwizytorzy różnej maści wyznaniowej ścigali „heretyków” i polowali na czarownice. Nawiasem mówiąc, wśród polskiego kleru pozostała po tym jakaś tradycja. Dowodem całkiem niedawno było to, że uważający, iż sutanna czyni go mądrzejszym i sprawiedliwszym od innych niejaki ojciec Rydzyk nazwał Pierwszą Damę RP, małżonkę prezydenta Lecha Kaczyńskiego – czarownicą. Był na tyle łaskaw, że przynajmniej nie zażądał spalenia Marii Kaczyńskiej (akurat wspaniałej, mądrej kobiety) na stosie.
Jednym z sygnałów tendencji do wykopywania przeciwników politycznych na aut było całkiem niedawne wyznanie minister Anny Moskwy, która rada by odbierać paszporty tym, którzy jej zdaniem „szkodzą Polsce” i żałuje, że prawo jej na to nie pozwala. Co tu jednak gadać o prawie, skoro dzisiejsi władcy Polski podzielają opinię matki Pawlaka z filmu „Sami swoi”: sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie... I nie liczą się z sądami w ogóle, a z sędziami w szczególności, co czym świadczą coraz liczniejsze przykłady najbezczelniejszego w świecie odsuwania uczciwych arbitrów od orzekania.
Z bezpodstawnego stawiania ludzi w kręgu podejrzeń o komunizm zasłynął kilkadziesiąt lat temu amerykański senator Joseph Raymond McCarthy, kierujący odpowiednimi komisjami śledczymi. Posądził on o komunistyczne ciągoty nawet filmowego gwiazdora Charliego Chaplina i wybitnego pisarza, męża Marylin Monroe – Arthura Millera.
O makkartyzmie wspomina się do dzisiaj niejednokrotnie, zapominając jednocześnie, że nawet w rozgrywającej się o wiele wcześniej Rewolucji Francuskiej stojący na czele jakobinów Maximilien Robespierre najpierw sam posyłał podejrzanych przez siebie współobywateli pod gilotynę, a w końcu sam został przez nią w 1794 roku ścięty. Głowę tego szefa Komitetu Ocalenia Publicznego okazano rozentuzjazmowanemu paryskiemu tłumowi. Nie po raz pierwszy można się było przekonać, że rewolucja prędzej czy później zjada własne dzieci. Robespierre'a ścięto za pomocą gilotynowej „brzytwy”, tak samo jak wcześniej króla Ludwika XVI, który tylko męczył się dużo więcej, bo ostrze spadało na jego gruby kark kilka razy, nim głowa odpadła od reszty ciała.
No cóż, swoistym podsumowaniem państwowego bezprawia, a jednocześnie proroczą wizją tyranii w nowoczesnym wydaniu stała się wydana w 1949 roku książka brytyjskiego pisarza George'a Orwella pt. „Rok 1984”. To od tamtego momentu utrwaliło się pojęcie śledzącego nas bez przerwy Wielkiego Brata, którego swoistym odpowiednikiem jest stosowany przez naszych „Wielkich Braci” Pegasus. Został też wskazany przez władzę gorszy sort Polaków. Wszystko się u nas odbywa jakby według orwellowskiego scenariusza. Któż mógł się spodziewać, że literacka fikcja londyńska zacznie przemieniać się w w ponurą polską rzeczywistość?