Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Cuda - wianki wokół Sadybianki...

25-04-2018 22:00 | Autor: Tadeusz Porębski
Pisałem ostatnio, że Mokotów, największa dzielnicy Warszawy jakby schodził na psy. Boli mnie to, bo na Mokotowie się urodziłem, na Mokotowie się wychowałem, edukowałem i mieszkałem. Nie jest dziełem przypadku, że w 2004 r. przeprowadziłem się na Ursynów. Uznałem po prostu, że tam żyje się dużo lepiej.

Mokotów bowiem cierpi na syndrom słabości od początku lat dziewięćdziesiątych. Jako jedyna dzielnica stolicy państwa zrzeszonego w UE, do tego największa, nie dorobił się przez ćwierć wieku ratusza na miarę naszych czasów. Urząd mieści się w kilku miejscach, a burmistrz dzielnicy i jego zastępcy urzędują w kilku pomieszczeniach wielkości pudełka od zapałek, które szumnie nazywają gabinetami. Jednocześnie urząd dzielnicy Mokotów jest najbardziej nieprzyjaznym budynkiem użyteczności publicznej dla osób niepełnosprawnych w całym województwie mazowieckim. Wąskie strome schody i brak wind to prawdziwe utrapienie dla osób dotkniętych kalectwem. Polska jest od 2004 r. członkiem UE, wielkiej europejskiej wspólnoty. Niestety, urząd dzielnicy Mokotów ma się tak do Europy, jak – nie przymierzając – małpa kataryniarza do Toscaniniego.

Pani Maria Schirmer, naczelnik mokotowskiego wydziału architektury, piastująca to stanowisko od niepamiętnych czasów, interpretuje przepisy wedle własnego uznania. Na przykład bez mrugnięcia okiem wydała decyzję o pozwoleniu na nadbudowę jednej kondygnacji w budynku Narbutta 58, mimo że inwestor nie posiada odpowiedniej liczby miejsc parkingowych. Miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dla tego rejonu wyraźnie wyznacza wskaźniki parkingowe – dla zabudowy mieszkaniowej 1 stanowisko/1 mieszkanie. W tym przypadku Schirmer uchyla nieba inwestorowi, którego być może bardzo lubi. Natomiast inwestora, który kilometr dalej, w rejonie Kazimierzowskiej i Madalińskiego, chce zmienić przeznaczenie budynku z biurowego na mieszkalny pogoniła, argumentując, że nie posiada... odpowiedniej liczby miejsc parkingowych. Może był mniej atrakcyjny od tego z Narbutta, więc wyraźnie go nie polubiła.

Mam dla tego nieszczęśnika dobrą radę. Inwestor z Narbutta 58 ponoć wykazał w urzędzie, że, owszem, posiada miejsca parkingowe. Wynajęte. Tyle, że na drugim końcu Narbutta, mniej więcej kilometr od planowanej inwestycji. Oskarżona o złamanie zapisu mpzp, czyli lokalnego prawa, pewnie będzie bronić się w sposób charakterystyczny dla warszawskich urzędników, forsując własną interpretację uchwalonego prawa: "Przecież w planie nie ma zapisu, że miejsca parkingowe muszę być zlokalizowane na, bądź przy terenie inwestycji. Mogę mieścić się gdzie indziej, aby tylko były". Idąc tym tropem można rozbudowywać się w Warszawie, a wykazywać posiadanie miejsc parkingowych na przykład w Piasecznie. Albo w Łomiankach. Traktując inwestorów w krańcowo odmienny sposób, Schirmer tworzy precedensy, na które powinny powoływać się wszystkie podmioty inwestujące w budownictwo na Mokotowie. Nie może być równych i równiejszych.

Odkąd pamiętam, ta piękna dzielnica kipiała od kantów. Na początku lat dziewięćdziesiątych zarząd Mokotowa przekazał w swej łaskawości prywatnej osobie w wieloletnią dzierżawę 2000 mkw w – uwaga! – chronionym prawem zabytkowym Parku Królikarnia, rzekomo pod odbudowę XVII-wiecznego pałacyku. Policzyli facetowi grubo za tę dzierżawę – aż złotówkę. Ustaliłem, że w tym miejscu nigdy nie było żadnego pałacyku i jakoś udało mi się zablokować bandycki przekręt. Potem wybuchła afera z osiedlem "Patio", którą osobiście jako pierwszy ujawniłem, a media nazwały ją "największą aferą urzędniczą w dziejach miasta". Mokotowski urząd wydał 103 lipne decyzje o pozwoleniu na budowę ponad setki domów jednorodzinnych na terenach rolniczych tzw. podskarpia. Nikt za ten skandal nie odpowiedział. Kiedy wzięła się za to Elżbieta Jaworowicz z TVP, okazało się, że większość dokumentów zaginęła.

Kiedy prezydentami stolicy byli Marcin Święcicki i Paweł Piskorski, powstała na Mokotowie prywatna fundacja Park Wodny-Warszawianka, która przejęła niebywale atrakcyjne tereny gminne na Skarpie Wiślanej. Wybudowano na nich, oczywiście za pieniądze miasta, kompleks basenów. Inwestycja miała kosztować 20 milionów zł, kosztowała 120. Budowniczym była powiązana z SLD firma Mitex. Bo trzeba wiedzieć, że na Mokotowie SLD i PO, a wcześniej Unia Wolności, są niczym para małżonków związanych ze sobą na śmierć i życie. W wyborach w 2014 r. PO wywalczyła 15 mandatów i śmiało mogła rządzić dzielnicą samodzielnie. To właśnie miłość kazała Platformie przytulić 3 sierotki ze zdemolowanego w Warszawie Sojuszu i dać im lukratywne funkcje.

A wracając do Fundacji Park Wodny-Warszawianka. Z raportu kontroli przeprowadzonej przez urzędników stołecznego ratusza wynika, że finansowanie tej gigantycznej inwestycji przez miasto było niezgodne z prawem. Z formalnego punktu widzenia miasto jest fundatorem parku wodnego, ale nie jest jego właścicielem. A to zdaniem kontrolerów rażąco narusza prawo, ponieważ miastu nie wolno było przekazywać prywatnej fundacji tak kosztownych prezentów zapisanych w budżecie jako "dotacja na inwestycje". Oczywiście, jak to w stolicy, winnych zmarnotrawienia milionów z publicznej kasy nie znaleziono. Również NIK miała poważne zastrzeżenia do działalności fundacji, stawiając radzie i zarządowi zarzut niestosowania zapisów ustawy o zamówieniach publicznych.

Jeśli doda się do mokotowskiego katalogu brudów fakt przeznaczenia przez tamtejszy urząd kilkuset tysięcy złotych na modernizację objętej roszczeniem kamienicy Narbutta 60 i zaakceptowanie operatu szacunkowego określającego cenę metra kwadratowego mieszkania w tym budynku na... 4 tys. zł – ręce same opadają.

Kiedy ostatnio uderzyłem w stół, pisząc, że Mokotów schodzi na psy, jak w przysłowiu odezwały się nożyce. I to kilka. Najciekawsze kłapnęły w rejonie ulic Zdrojowej, Okrężnej i Iwonickiej zwanym Miastem – Ogrodem. Jest to historyczna część Sadyby Zachodniej, zespół urbanistyczny i budowlany wpisany w 1993 r. do rejestru zabytków pod numerem 1559.

Przez całe lata tamtejsze obywatelstwo, szczególnie młode, korzystało z dobrodziejstwa zafundowanego przez ówczesną władzę, którą dzisiaj określa się jako złą. Lata prosperity skończyły się, kiedy nastała nowa władza. Niby ta dobra. W 1993 r. miasto Warszawa uczyniło TKKF "Sadybiankę" użytkownikiem wieczystym tej atrakcyjnej nieruchomości, pod warunkiem wszakże, iż działka będzie wykorzystywana wyłącznie jako plac zabaw dla dzieci, bądź na potrzeby młodzieżowego ośrodka rekreacyjno-sportowego. Nie ulega zatem wątpliwości, że darczyńca przekazał nieruchomość organizacji społecznej, warunkując darowiznę zapisem, że będzie ona publicznie dostępna.

Co tam się potem działo, po prostu w głowie się nie mieści! Publiczny dotychczas grunt podnajmowano, wydzierżawiano, nielegalnie zabudowano i prowadzono na nim działalność komercyjną. Kilkoro cwaniaków podstępnie zawłaszczyło TKKF "Sadybianka" i robiło tam prywatne biznesy. Wszystko przy biernej postawie mokotowskiego urzędu, który jest tak przyjazny cwaniakom, że nalicza im opłaty z tytułu użytkowania wieczystego na preferencyjnych warunkach. Gdyby nie interwencja konserwatora zabytków i determinacja członków Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego "Miasto Ogród Sadyba", teren zostałby już dawno zabudowany. Wspólnie zdołali zmusić cwaniaków do wyburzenia wybudowanych tam nielegalnie trzech krytych kortów tenisowych, z których zyski szły do prywatnych kieszeni.

Kiedy cwaniacy wnieśli do projektu planu miejscowego uwagę o "usunięcie ustalenia, że działka jest miejscem publicznym", pod skrzydłami pani Schirmer ktoś upoważniony wpisał: "Ustalenie usunięto". Myślę sobie, że w tym momencie przekroczona została granica urzędniczej bezczelności. Po dwuletnim – wygranym, co warto podkreślić – boju z miastem i prokuraturą w sprawie wstrzymania wykonania decyzji BGN dotyczącej prywatyzacji nieruchomości Narbutta 60, zapowiada się kolejny bój na łamach naszej gazety. Tym razem o historyczną, zabytkową część Sadyby Zachodniej. Mam za sobą konserwatora zabytków oraz dużą grupę ludzi dobrej woli gotowych pro publico bono do walki z patologią. Do sprawy powrócę w kolejnych wydaniach "Passy".

Wróć