Temu naprawdę wielkiemu monarsze (175 cm wzrostu to ho, ho, na tamte czasy!) wyjątkowo zasłużenie należał się pochówek na Wawelu. Kochany Kazio, skądinąd zawołany birbant i babiarz, godnie zakończył panowanie dynastii Piastów, będąc władcą, który długo przed Gierkiem dążył do tego, żeby „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatnio” – zamiast stać się bohaterem, po którym zostałyby jeno ruiny i zgliszcza.
A takiego bohatera mieliśmy w komendancie Armii Krajowej, generale Tadeuszu Borze-Komorowskim, który w 1944 zastał Warszawę murowaną, a zostawił zrujnowaną, wiedząc zapewne, że jemu akurat z tego powodu nawet włos z głowy nie spadnie, jako że chłop był łysy. Bora-Komorowskiego ceniłbym może najbardziej za to, że świetnie jeździł konno i z racji tej umiejętności został nawet olimpijczykiem. Czy słusznie postąpił, wydając rozkaz, by na zainicjowaną przez Ukraińców okrutną rzeź ludności polskiej na Wołyniu odpowiedzieć (choć w mniejszym stopniu) rzezią ludności ukraińskiej – nie mam pojęcia. Co do tego jednak, że należał do malutkiego grona dowódców, którzy – wbrew pierwotnemu planowi strategicznemu – przedwcześnie rozpoczęli Powstanie Warszawskie, nikt nie ma najmniejszych wątpliwości.
Będąc synem jednego z powstańców (Stanisław Petruczenko – „Rebus”) i pamiętając, że wszyscy dorośli w mojej rodzinie brali udział w Powstaniu, żyłem zawsze w kulcie tego dziejowego przedsięwzięcia militarnego. Tym bardziej, że stryj Henryk Petruczenko był jednym z rzeczywistych bohaterów powstańczych walk w batalionie „Kiliński”. Mimo to nie roszczę sobie jakiegokolwiek prawa do oceny tej szalonej, nieprzygotowanej logistycznie akcji przeciwko Niemcom,, w której padł kwiat młodzieży – nie tylko warszawskiej. Nie można bowiem oceniać tamtego patriotycznego zrywu, siedząc dziś wygodnie w fotelu po przeczytaniu wielu mądrych książek na ten temat, a zwłaszcza tych napisanych przez Jana Ciechanowskiego i Normana Daviesa.
Dowódcy Powstanie nie mieli pojęcia, na jakim świecie żyją, bo z przepływem ważnych informacji były wówczas niemałe kłopoty. Trójka generałów AK (Bór-Komorowski, Leopold Okulicki „Kobra” i Tadeusz Pełczyński „Grzegorz”) to byli zbyt mali ludzie, żeby wiedzieć wszystko o politycznych poczynaniach Wielkiej Trójki – prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta, premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla i sowieckiego generalissimusa Józefa Wissarionowicza Stalina. Gdy Bór-Komorowski wydawał rozkaz o rozpoczęciu Powstania, nie wiedział, że już rok wcześniej Roosevelt i Churchill „sprzedali” Polskę Stalinowi na konferencji w Teheranie. W sytuacji, gdy nasz polityczny mecz był już przegrany, powstańcom (z czego oni nie zdawali sobie sprawy) pozostawały już tylko starania o strzelenie honorowej bramki. No i taką bramkę udało się strzelić, ale za jaką cenę – widać choćby na zdjęciach zniszczonej przez Niemców Warszawy, a przecież jeszcze wyższą ceną była śmierć około 200 tysięcy warszawiaków, w tym 20 tysięcy powstańców.
Mój stary druh z poletka dziennikarskiego Zygmunt Głuszek miał zaledwie 16 lat, gdy ruszył do Powstania w Szarych Szeregach, o których po wojnie napisał kilka książek. I gdy Powstanie chyliło się już ku upadkowi, właśnie jemu dowództwo AK powierzyło rolę kuriera, który miał się przeprawić przez Wisłę na praski brzeg, żeby tam błagać o ratunek dla walczących ostatkiem sił – nie tylko akowskich przecież – niedobitków. Zygmunt przepłynął Wisłę w tę i z powrotem pod kulami z niemieckich karabinów maszynowych, wykonawszy zadanie. Dziś jednak o dowódcach Armii Krajowej żywi jak najgorszą opinię. A on ma prawo do oceny. Bo to nie jemu przyszło kończyć Powstanie honorową kapitulacją, po której widać na zdjęciach wyelegantowanego Bora-Komorowskiego w reprezentacyjnym dęciaku na głowie. Mojemu ojcu i stryjowi musiały wystarczyć powstańcze berety i nie mieli ani honorowej eskorty oficerskiej, ani pięciu ordynansów, idąc do niewoli w Sandbostel.
Dlatego ilekroć widzę owo historyczne zdjęcie, jak Bór-Komorowski nasadza sobie kapelusz na łeb, zostawiając za sobą kompletnie zniszczoną Warszawę, bierze mnie obrzydzenie. A Głuszek mnie w tym odczuciu utwierdza, powiadając, że na hołdy zasługują pełni entuzjazmu, rwący się do walki z okupantem powstańcy, ale w żadnym wypadku dowództwo. Jak na ironię, Zygmunt dożywa swoich dni w skromnym mieszkanku na Gocławiu, mając pod bokiem ulicę – jakżeby inaczej – Bora-Komorowskiego... Ja akurat wnioskowałbym do Rady Warszawy o nazwanie którejś z nadwiślańskich arterii ulicą Zygmunta Głuszka, ale kto by tam chciał mnie słuchać.
Niesmak, jaki pozostawiło po sobie dowództwo AK, został pogłębiony w tym roku kolejnym niesmakiem w postaci dołączenia do obchodów 72. rocznicy Powstania tzw. Apelu Smoleńskiego, łączącego – nie przypiął, ni przyłatał – ofiary katastrofy rządowego samolotu w kwietniu 2010 z ofiarami walk w 1944 roku. I znowu szacher-macher władz ośmiesza prawdziwych bohaterów. A już czynienie z powstańczych grobów politycznej trampoliny jest czymś gorszym niż zwykłe naruszenie dobrych obyczajów. To już swego rodzaju profanacja. O niestosowności takiego pociągnięcia powiedziała już wcześniej z całą otwartością Marta Kaczyńska, córka prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który był jedną z ofiar wspomnianej katastrofy. Minister obrony narodowej Antoni Macierewicz uznał jednak, że wojsku baba nie będzie rozkazywać i wymusił oficjalne utworzenie osi Smoleńsk – Warszawa. Nie od dzisiaj bowiem lubi stąpać po polu minowym.