Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dobrze, że choć nie tańczą na grobie...

02-08-2023 20:32 | Autor: Maciej Petruczenko
Co roku spisuję w tym miejscu kolejne swoje refleksje o Powstaniu Warszawskim 1944. Było ono – po zorganizowanym rok wcześniej bohaterskim oporze ludności żydowskiej w getcie na Muranowie – drugim dramatycznym zrywem warszawiaków przeciwko germańskiemu ciemiężcy, który bezwstydnie wypisywał sobie na sprzączkach pasów stare pruskie hasło: Gott mit uns (Bóg z nami). Zasłanianie się Bogiem miało rozgrzeszać hitlerowskich zbrodniarzy i być może rozgrzeszyło ich całkiem w oczach częstochowskich paulinów, którzy uznali widać, że skoro Bóg trzyma nominalnie z najeźdźcami Polski, to można ich z całą czołobitnością przyjmować na Jasnej Górze, więc witali z honorami mających krew na rękach „pielgrzymów” Hansa Franka i Heinricha Himmlera, chwaląc się tym faktycznie do dziś w kronice i mediach społecznościowych.

No cóż, zakonnicy żyjący z mitu, jaki się utrwalił wokół Jasnej Góry, mogą sobie robić co chcą, trzymając się staropolskiej zasady: gość w dom, Bóg w dom. Gościli kiedyś przedstawicieli niemieckiego dyktatora, więc tym bardziej bez najmniejszego wstydu urządzili serdeczne przyjęcie z tańcami obecnemu dyktatorowi Polski, co skrytykował nawet prymas Wojciech Polak.

Mniejsza zresztą o spryciarzy, którzy zawsze wyczują, z której strony polityczny wiatr wieje. W tym numerze „Passy” dużo piszemy o Powstaniu, a szczególnie polecam publikację prof. Daniela Grinberga, który na moją prośbę dokonał porównania Powstania w Getcie z Powstaniem Warszawskim, prezentując w sumie nader trzeźwą ocenę.

Zarówno naród polski, jak i naród żydowski były srodze zgnębione po najeździe hitlerowskim we wrześniu 1939 roku. Wszystkich jednak naszła w pewnym momencie ochota, żeby nareszcie bić Niemca i zrewanżować się za bezmiar krzywd, jakie wyrządził – przecież nie tylko w Warszawie – Polakom, Żydom, Cyganom... Za rabunki, za podpalenia, za obozy koncentracyjne, za ludobójstwo, za skrajne bezprawie. Z różnych względów pozwalam sobie powtórzyć tym razem swoje słowa z felietonu „powstańczego” w „Passie” z 2020 roku.

Dla mnie akurat Powstanie Warszawskie to nie jest wyłącznie temat ze szkolnego podręcznika historii ani z filmów wojennych. Wszyscy dorośli w mojej rodzinie wzięli udział w powstańczym zrywie, narażając nie tylko swoje życie, lecz także życie swoich dzieci. Jak było, opowiedział mi ojciec Stanisław Petruczenko (pseudo „Rebus), który walczył pod rozkazami pułkownika Jana Szczurka-Cergowskiego („Sławbora”) w Śródmieściu; opowiedział też stryj Henryk Petruczenko („Podlasiak”) – jeden z bohaterów batalionu „Kiliński”; opowiedziały matka i ciotka.

Drugi stryj, Stanisław Wieliczko („Czerwony”), wchodził w skład utworzonej w Anglii doborowej grupy Cichociemnych i dwa razy nadlatywał w rejon powstańczej Warszawy, żeby zeskoczyć na ziemię i przekazać na potrzeby walczących pliki dolarów, które mu wszywano przed odlotem w ubranie. Na wypadek ujęcia przez Niemców miał przygotowany cyjanek, żeby się otruć. Wojenny szlak Stanisława Wieliczki był wprost nieprawdopodobny. Po klęsce wrześniowej ten oficer Wojska Polskiego chronił się przed Niemcami, przywdziawszy szaty cywilne w rodzinnym Międzyrzecu Podlaskim, skąd co pewien czas przekradał się do żony w Brześciu, ale za którymś razem złapali go rządzący już na wschodnich terenach Polski Sowieci i wywieźli na Sybir, skąd udało mu się wywędrować dopiero z armią Władysława Andersa. Ewakuacja przez Bliski Wschód, walka we Włoszech, w Afryce, potem przelot do Kanady i USA obok premiera Władysława Sikorskiego, no i wreszcie lądowanie w Wielkiej Brytanii i akces do Cichociemnych... A po powrocie do żony w Polsce w 1948 roku ciągnące się aż do... 1976 przesłuchania i lania, jakie dostawał od ubeków i esbeków. Wszystko to starczyłoby na niejedną książkę.

Wojenne przeżycia odcisnęły się głębokim piętnem na naszym życiu rodzinnym. W latach 50-tych, 60-tych, 70-tych – Rebus i Podlasiak spotykali się z powstańczym towarzystwem w willi moich rodziców w Rembertowie, a przyjeżdżający z Wrocławia stryj Wieliczko co nieco napomykał o swoich dalekich i niebezpiecznych wojażach. Tymczasem w moim podstawowym miejscu pracy, jakim był i jest do dzisiaj „Przegląd Sportowy”, napotkałem innych weteranów Powstania: Lecha Szczurka-Cergowskiego („Kadeta”) z mokotowskiego pułku „Baszta”, Jerzego Jabrzemskiego, Zygmunta Głuszka („Victora”).

Ten ostatni obrał sobie pseudo ukierunkowane na zwycięstwo Powstania. Podobnie myślał mój stryj Henryk, nadając swojemu pierworodnemu synowi, urodzonemu w 1944 roku, imię Wiktor. I Henryk, i Zygmunt przekonali się rychło, że same imiona nie gwarantują zwycięstwa. Powstańcy dokonali rzeczy wielkich, ale wobec o wiele lepiej uzbrojonego przeciwnika byli bezsilni i po 63 dniach walki trzeba musieli się poddać. Blisko 200 tysięcy śmiertelnych ofiar po polskiej stronie. Do tej liczby można przecież doliczyć jeszcze ofiary również krwawo stłumionego w 1943 powstania w getcie warszawskim; obrócenie miasta przez Niemców w perzynę – więc to nie mógł być bilans satysfakcjonujący. A przecież do walki stanęły wszystkie pokolenia, nawet dzieci – o czym pamięć utrwala na Starówce pomnik Małego Powstańca.

Niewiele pomogło przemieszczanie się powstańców kanałami i bohaterstwo młodych ludzi. Po owych 63 dniach Warszawa zamieniła się w jeden wielki masowy grób. Dowódcom z Armii Krajowej chodziło o to, żeby wyzwolić miasto spod okupacji niemieckiej, zanim uczynią to nadchodzący ze wschodu Sowieci wraz z polska armią pod dowództwem generała Zygmunta Berlinga. Liderzy AK mieli jednak złe rozeznanie, jakkolwiek to nie oni zapłacili za klęskę Powstania najwyższą cenę. Wspomniany już Zygmunt Głuszek, który mając 16 lat, odznaczył się w Szarych Szeregach, działając przy tworzeniu Poczty Polowej, ma do nich żal. Dlatego pół życia poświęcił napisaniu cyklu książek, poświęconych harcerskiemu czynowi w Powstaniu.

O sobie akurat książki nie napisał. A przecież to on podjął się ryzykanckiej misji przekazania na praski brzeg Wisły błagalnej prośby akowskiego dowództwa o pomoc. No i Wisłę pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych w tę i z powrotem przepłynął, meldując potem wykonanie zadania. Pewien skutek ta jego misja przyniosła. Choćby dlatego po wielu latach poprosiłem, Zygmunta, żeby stanął w tym samym miejscu, z którego skoczył w drodze powrotnej do Wisły. I tam zrobiłem mu pamiątkowe zdjęcie. Myślę, że moje publikacje trochę przyczyniły się do rozsławienia nazwiska Głuszka. Ale cóż z tego. Gdy zmarł w roku ubiegłym i chowaliśmy go na Powązkach, odmówiono mu nieoczekiwanie pogrzebu z wojskowymi honorami. Zebrało nas się w orszaku pożegnalnym raptem około 10 osób i tylko jego starszy kolega z Powstania elegancko mu zasalutował nad grobem i zaśpiewał cicho kilka powstańczych piosenek... Nawet po śmierci nie zagrały mu surmy bojowe. Dobrze chociaż, że czyniący z siebie bohatera dyktator Polski nie zatańczył Zygmuntowi, wraz ze swymi dworzanami i dwórkami, na grobie. Niech już element taneczny pozostawi wyłącznie na potrzeby Jasnej Góry.

Wróć