Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Facebóg wie, że pieniądz nie śmierdzi

27-06-2018 21:58 | Autor: Maciej Petruczenko
Gwałtowne przyspieszenie postępu technologicznego sprawia, że normy prawne albo nie są do tego tempa dostosowane, albo ich we właściwym kształcie jeszcze w ogóle nie ma. Rzucającym się w oczy tego przykładem jest u nas kodeks drogowy, w którym nie zdążono jeszcze uwzględnić zróżnicowanych sposobów poruszania się poza jezdnią w sytuacji, gdy na chodnikach i ścieżkach rowerowych pojawiają się osoby mknące na wrotkach, deskorolkach, hulajnogach (niekiedy elektrycznych) i wózkach inwalidzkich, a w lasach szaleją quady. Dla ruchu powietrznego z kolei nowością są lotnie i motolotnie, a przede wszystkim drony.

Bodaj nic jednak nie uległo ostatnio tak wielkiej rewolucji jak rynek medialny. To już nie te czasy, gdy czytało się „New York Timesa” albo „Przegląd Sportowy” niczym Ewangelię. I to to nie tylko dlatego, że jakąkolwiek Dobrą Nowinę zdecydowanie wypierają teraz nowiny złe, bo dla łaknącego wieści ze świata czytelnika, widza, słuchacza – ciekawsze od tego, że ktoś dokonał wielkiego odkrycia naukowego ma być dzisiaj odkrycie biustu, łona względnie pośladków jakiejś znanej „wokalistki” lub tylko zaprezentowana przez nią zmiana fryzury.

Nic więc dziwnego, że tydzień temu niemal niezauważona przemknęła przed media uchwała Komisji Prawnej Parlamentu Europejskiego tycząca ochrony medialnych praw autorskich na rynku cyfrowym. No cóż, wartość owej uchwały o wiele trudniej ocenić niż cycki Dody-Elektrody. W dodatku jedni eksperci popierają tę uchwałę, inni mieszają ją z błotem, a jeszcze inni nazywają postulowane w niej unormowania – „cenzurą Internetu”. I poniekąd wszyscy mają – ze swojego punktu widzenia – rację. Tylko że mało kto ma świadomość, iż nagła globalizacja sieci informacyjnej przyniosła nie tylko pozytywne skutki, ułatwiając błyskawiczne zdobycie wiedzy – chociażby poprzez ściągnięcie jej ze smartfona w trakcie egzaminu pisemnego, ale przyczyniła się również do uzyskania przez niektóre firmy nienależnych przychodów poprzez jawne naruszanie praw autorskich. Tak się bowiem złożyło, że już dawno stworzono system ochrony tych praw, jeśli chodzi o twórców na niwie naukowej, artystycznej i literackiej, tymczasem zaś twórczość dziennikarska, jak również trud ludzi będących – w szerokim tego słowa rozumieniu – wydawcami treści medialnych jest bezkarnie wrzucana w tryby współczesnej machiny publikacyjnej. W konsekwencji – największe pieniądze zarabiają nie trudzący się w pocie czoła twórcy materiału informacyjnego i publicystycznego, tylko właściciele wykorzystujących go za bezdurno transponderów.

Będąc jednym z tych twórców, miałem niedawno honor reprezentować korpus polskiej prasy lokalnej na forum Parlamentu Europejskiego w Strasburgu i uczestniczyć w międzynarodowych dyskusjach nad potrzebą ochrony naszych praw w obrębie unijnym. A chodzi o tzw. prawa pokrewne – będące jakby nawiązaniem do tego, co chroni chociażby twórców muzycznych. Bo do czego prowadzi w dobie digitalizacji błyskawiczne i niczym nieograniczone kopiowanie i rozpowszechnianie publikacji prasowych? Otóż na gruncie prasy polskiej spadek z przychodów z reklamy wyniósł w 2017 ponad 50 procent w porównaniu z rokiem 2009,, a jest to kwota blisko miliarda złotych. W ślad za tym odnotowano w 2017 automatycznie wymuszony spadek nakładów. Tylko w okresie 2005-2015 sięgnął on 42 procent (1,3 mld egzemplarzy). W ślad za tym udział pracy w rynku reklamowym, jeszcze w 2005 wynoszący 29,3 proc. – w 2016 zmalał do 11, a w 2017 już tylko do 6 procent... Ogłoszeniodawcy, co oczywiste, przenieśli się do Internetu, przy czym w warunkach polskich najbardziej tuczy się na tym Google, łykający ponad 50 procent tortu reklamowego.

Dziennikarze i wydawcy, zaprzęgnięci do kieratu prasowego, zajmują się produkcją fachowo opracowanych treści, które dystrybuują już Facebook, Google, Netflix, Apple, by korzystając z tego materiału, wchodzić jeszcze w interakcję z użytkownikami. Mało kto z czytelników decyduje się na korzystanie z linku do stron źródłowych, więc potencjalni ogłoszeniodawcy nie są zainteresowani umieszczaniem na tych stronach swojej reklamy. Mili panowie i panie ze wspomnianych firm nie ponoszą żadnych kosztów zdobycia owego materiału – w przeciwieństwie do właścicieli mediów, które te materiały produkują. Obecne normy tyczące własności intelektualnej nie chronią nas, pismaków, praktycznie wcale. Ewentualne wytaczanie procesów sądowych internetowym gigantom z góry skazuje małych wydawców na porażkę i tak – Bogiem a prawdą – po prostu nie ma sensu. W związku z tym Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przegłosowała projekt uchwały o ochronie naszych praw na podobieństwo tych, jakie chronią twórców muzyki, filmu, programów radiowych i telewizyjnych, a także producentów programów i gier komputerowych. Jednakże do uchwalenia nowego prawa przez Parlament Europejski jeszcze daleka droga. Może to nastąpić najwcześniej po wakacjach, a na ewentualne wdrożenie postulowanych norm trzeba byłoby pewnie poczekać ze dwa lata.

Oponenci tych regulacji ostrzegają, że zmuszą one portale internetowe do obowiązkowego filtrowania publikowanych treści, co można będzie uważać za rodzaj cenzury i że przysporzy to niemało trudności technicznych. „Nikt jednak nie obiecywał, żołnierzu, że będzie łatwo” – pozwolę sobie zacytować pamiętne zdanie ze sceny filmowej. A przecież nawet w Stanach Zjednoczonych, ojczyźnie internetowych gigantów, obie izby Kongresu postawiły na baczność Marka Zuckerberga, dyrektora wykonawczego Facebooka. Mark musiał przyznać, że firma nie dopilnowała zablokowania wycieku danych osobowych i nagle miliony personaliów przechwyciła Cambridge Analityca.

Na koniec tych osobistych wynurzeń powiem jeszcze, że w sprawie będących na dobrej drodze regulacji na rynku informacyjnym absolutnie wszystkie media i związki dziennikarskie w Polsce utworzyły jeden front, popierając te rozwiązania – co jest politycznym ewenementem. A polskie lobby akurat na tym polu świetnie się spisało w Parlamencie Europejskim. Tym bardziej, że stanowisko naszych mediów poparł też premier Mateusz Morawiecki. Jak widać zatem, rodacy, łączy nas nie tylko piłka...

Wróć