Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Himalaje hipokryzji

28-02-2018 22:06 | Autor: Tadeusz Porębski
Nurtują mnie dwa tematy. Na początek Denis "Rozrabiaka", jak nazwała ostatnio "Rzepa" Denisa Urubko – wybitnego himalaistę z polskim paszportem. Ględzeniu na temat jego niesubordynacji, polegającej na odłączeniu się od członków narodowej wyprawy na K2 i samodzielnej wspinaczce na szczyt tej śmiertelnie niebezpiecznej góry, nie ma końca. Ględzić można aż do śmierci, ale chciałbym wreszcie usłyszeć, jaka była prawdziwa przyczyna niesubordynacji tego wyjątkowo ciekawego faceta z rosyjskim, kazachskim i polskim obywatelstwem.

Urubko to zawodowiec pełnej krwi. Jako piętnasty człowiek w historii zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników świata (tak zwaną Koronę Himalajów) i jako ósmy na świecie dokonał tego bez użycia butli tlenowych. Łącznie wykonał 21 wejść na ośmiotysięczniki. Oprócz tego zdobył 10 szczytów siedmiotysięcznych i ma w swoim dorobku 34 wejścia samodzielne. Do osiągnięcia tak spektakularnych sukcesów potrzebna była – poza doświadczeniem, determinacją i siłą charakteru – także rozwaga. Denis musi być człowiekiem rozważnym, skoro potrafił 21 razy wejść na ośmiotysięczniki, ale również, co bardzo istotne – tyle samo z nich zejść. Gdyby było inaczej, spałby snem wiecznym gdzieś w zmarzlinie. I nagle taka, wydawałoby się, niezrozumiała wolta? Coś musi być na rzeczy, tylko co?

Denis wyrzuci to z siebie, nie wiadomo tylko kiedy i komu. Na razie można jedynie spekulować, co też jest ulubionym zajęciem dziennikarzy. Moim także. Skupmy się zatem na faktach. Denis Urubko jest najbardziej doświadczonym i utytułowanym uczestnikiem naszej narodowej wyprawy na K2. Tu nie może być żadnej dyskusji. Krzysztofa Wielickiego nie liczę, ponieważ z racji wieku już się nie wspina i jest wyłącznie koordynatorem oraz obserwatorem poczynań swoich kolegów. Stawiam tezę, którą wielu fachowców potwierdza, że bez Denisa nie ma szans na zdobycie niezdobytego dotychczas zimą, wyjątkowo wrogiego wspinaczom szczytu.

Warto przypomnieć, że ratowanie życia Elisabeth Revol i Tomasza Mackiewicza, którzy utknęli na wysokości około 7400 m pod kopułą szczytową Nanga Parbat, powierzono właśnie Denisowi. Operacja ta przejdzie do historii himalaizmu. Urubko, wspierany przez Adama Bieleckiego, dokonał rzeczy wyjątkowej. W zaledwie kilka godzin pokonał nocą ponad 1000 metrów przewyższenia, włącznie z najtrudniejszym fragmentem tej drogi, czyli pionową Ścianą Kinshofera. Około drugiej w nocy poinformował Adama: "Mam ją" i krzyknął do francuskiej himalaistki: "Elisabeth, miło cię widzieć".

Biorąc pod uwagę powyższe, mogę postawić kolejną tezę, że Denis jest bardziej potrzebny tej wyprawie niż wyprawa Denisowi, choć zdobycie zimą K2 stało się jego obsesją i celem nadrzędnym. On poza K2 zimą nie ma już co zdobywać, bo zdobył w himalaizmie wszystko, co jest do zdobycia. – W swoim himalajskim życiu nie spotkałem tak szybkiego, zdeterminowanego, sfokusowanego na celu i przy tym kompetentnego w tym co robi wspinacza, jak Denis Urubko – twierdzi Rafał Fronia, jeden z uczestników narodowej wyprawy. – Jeżeli podjął taką decyzję, to znaczy, że była szansa, aby ta akcja zakończyła się sukcesem. To może być prawda i jeden z powodów niesubordynacji Denisa. Jego zdaniem okres zimowy kończy się ostatniego dnia lutego, więc należało szybko podjąć próbę ataku, bo liczenie na dobrą pogodę zimą w Himalajach, do tego na wysokości ponad 6 km, jest pozbawione jakichkolwiek podstaw.

Odmienne zdanie prezentuje kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki, który upiera się przy terminie 20 marca i działa raczej defensywnie, co naładowanemu energią oraz determinacją Denisowi w ogóle nie pasuje. To mogło być zarzewie konfliktu, ale moim zdaniem jądra należy szukać gdzie indziej.

Tak czy siak, czy w lutym czy w marcu, można osiągnąć wytyczony cel, czyli zimowe zdobycie K2, wyłącznie w działaniu grupowym. Wejście na szczyt solo ma zerowe szanse powodzenia, nawet gdyby chciał tego dokonać taki as jak Denis Urubko. On musi o tym wiedzieć, a jednak ruszył do ataku samotnie, choć to przecież inteligentny, myślący i rozważny facet, publicysta i literat, autor 12 książek wydanych w Rosji, w Polsce oraz we Włoszech, gdzie mieszka na stałe. Więc co to było? Czas na postawienie kolejnej tezy. Moim zdaniem Denis wyczuł w pewnym momencie, iż – używając kolokwializmu – chcą go wyrolować. Mimo że posiada polski paszport, uznawany jest w środowisku himalaistów za Rosjanina, choć z Rosją, poza tym, że tam się urodził, ma tyle wspólnego co ja. – Na tej ekspedycji wszyscy mnie ignorowali – żalił się Urubko reporterowi TVN Fakty. – Widziałem, jak decyzje zapadały beze mnie. Wielicki pozwolił mi wejść do obozu trzeciego, a później kazał mi wrócić z powodów, których nie rozumiem.

Powyższa wypowiedź w dużej mierze broni mojej tezy. Jak trwoga, to do Boga. Arcytrudną akcję ratowania Revol i Mackiewicza powierza się Denisowi, a potem traktuje się go jak murzyna, który zrobił swoje i jest już niepotrzebny. Jesteś, Denis, asem, więc pomóż nam dostać się do obozu III (7000 m). Natomiast obóz IV na wysokości około 8000 m założą “z marszu” już podczas ataku szczytowego dwa przygotowywane do tego dwuosobowe zespoły. Ty, Denis, pozostaniesz w odwodzie w obozie III na wypadek gdyby "naszym" coś nie wyszło podczas ataku na wysokości 8611 m. Albo też inna wersja: oni pójdą pierwsi, a ty za nimi jako wsparcie. Z wypowiedzi Denisa Urubko udzielonej Faktom TVN można wysnuć wniosek, że tak mogło być, a rola asystenta nie pasowała temu wybitnemu himalaiście, ponieważ nie pozwala na realizację jego głównego zamierzenia. Ponadto mocno godzi w ego najlepszego i najbardziej utytułowanego himalaisty świata.

Myślę, że samotne pójście Denisa na 7600 m było wyłącznie czymś w rodzaju demonstracji, mającej na celu zainteresowanie mediów nabrzmiewającym konfliktem w zespole. Denis jest zbyt mądry, by porywać się na szaleństwo, czyli samotne atakowanie zimą szczytu o wysokości prawie 9 km. Osiągnął zamierzony cel – media szaleją. Nie tylko polskie. Jestem bardzo ciekawy jak bliskie prawdy są moje dzisiejsze dywagacje.

Wielokrotnie pisałem o gadulstwie polskich komentatorów sportowych oraz tendencji do nakręcania spirali oczekiwań na polski sukces. To już nie jest zwykły problem, podczas telewizyjnych transmisji z Olimpiady w Pjongczang z ekranów zaczęło wiać grozą. Sprawozdawcy TVP przeszli samych siebie. Jak powszechnie wiadomo, reprezentacja Polski na zimowe igrzyska liczyła 58 osób (26 kobiet i 32 mężczyzn). Wystąpiliśmy w następujących dyscyplinach: biathlon, bobsleje, łyżwiarstwo figurowe, łyżwiarstwo szybkie, short track, skoki narciarskie, biegi narciarskie, narciarstwo alpejskie, narciarstwo dowolne, kombinacja norweska, snowboard. Daliśmy ciała na całej linii i jedynie Kamil Stoch oraz jego koledzy ze skoczni ochronili polskie barwy przed kompletnym blamażem i ośmieszeniem.

Ale najgorszy był zauważalny brak ambicji u naszych zawodników, bo o braku sportowej klasy tych ludzi wiemy od dawna. Oczywiście wyłączam z tego grona Kamila i jego drużynę. Wpierw saneczkarz Mateusz Sochowicz zapomniał maski i jechał do mety z prędkością około 100 km/godz. z zamkniętymi oczami. Aż dziw, że się nie zabił... Potem Sylwia Jaśkowiec zaczęła narzekać na brak odpowiednich nart, a jej koleżanka biatlonistka Monika Hojnisz oświadczyła, że... nie lubi startować kiedy jest duży mróz. Coś niebywałego! Paniusiu, sporty zimowe uprawia się zimą, a jak jest zima, to musi być zimno. Zamiast być mega bezczelną i irytować kibiców, może lepiej przerzucić się na uprawianie którejś z dyscyplin letnich bądź rozgrywanych w pomieszczeniach, jak na przykład szachy.

Oliwy do rozpalonego w Internecie przez rozwścieczonych kibiców ognia dolewali komentatorzy. Zamiast poddawać ostrej krytyce pozbawionych sportowych ambicji nieudaczników cieszących się z "dobrych" 14, 19, 25, czy nawet 74 miejsc polskich sportowców wygłaszali uwagi w rodzaju: "To była wspaniała przygoda", "Najważniejsze, że ukończył konkurencję – zbiera doświadczenie", czy też "Dobry występ", w odniesieniu do miejsca zajętego w drugiej dziesiątce. Kiedy usłyszałem tekst, że "mogą być z siebie zadowoleni, dali z siebie wszystko, dobrze się bawili i zbierali doświadczenie", kozik otworzył mi się w kieszeni. Tego już za wiele. Jaja sobie z nas, kibiców, robicie?

Chyba najwyższy czas, by coś zrobić z zimowymi dyscyplinami w Polsce. Nie można w przyszłości wysyłać zawodników na olimpiadę, by tam "dobrze się bawili i zbierali doświadczenie". Nie chcę się więcej wstydzić za sportowe beztalencia pozbawione nadto elementarnej dozy ambicji. Może należy iść drogą Holendrów, którzy skupili się na łyżwiarstwie szybkim i mimo że nie wystawili reprezentacji w innych dyscyplinach zajęli w klasyfikacji medalowej bardzo wysokie 5 miejsce z 20 medalami, w tym 8 złotymi. Polska, na wzór holenderski, musi wypracować polską specjalizację w dyscyplinie dającej dużo więcej medalowych szans niż na skoczni. Może bobsleje, może saneczkarstwo? Decyzję, po dokładnej analizie, powinno podjąć ministerstwo sportu. Tam są pieniądze, bez których ani rusz. W końcu resort ten po to właśnie został powołany do życia. Tak czy siak, blamaż z Pjongczang nie powinien się już nigdy powtórzyć, ponieważ chluby to krajowi nie przynosi.

Wróć