Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Irena Kirszenstein-Szewińska sama stworzyła całą epokę historii Polski

11-07-2018 21:50 | Autor: Maciej Petruczenko
Pożegnanie sławnej lekkoatletki, Pierwszej Damy Sportu Polskiego na powązkowskim Cmentarzu Wojskowym okazało się ceremonią, jaka jeszcze nigdy się tam nie zdarzyła – z uwagi na zjazd największych osobistości światowego olimpizmu.

Szefowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego i Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) – Niemiec Thomas Bach i lord Sebastian Coe z Londynu, a także największa kiedyś rywalka Szewińskiej na bieżni, dawna reprezentantka NRD Marita Koch uczestniczyli zarówno w mszy żałobnej w kościele garnizonowym przy Długiej, jak i w samym pogrzebie. Najwyższe słowa uznania znaleźli dla zmarłej premier Mateusz Morawiecki i prezydent Andrzej Duda, który już dwa lata temu wręczył jej najwyższe odznaczenie państwowe – Order Orła Białego. Najlepsza obecnie sportsmenka polska, arcymistrzyni rzutu młotem Anita Włodarczyk odczytała w kościele fragment Apokalipsy według św. Jana, a słów tych słuchała między innymi ze łzami w oczach niegdysiejsza partnerka Ireny na bieżni, ustanawiająca wraz z nią rekordy świata w sprincie – Ewa Kłobukowska, z którą tworzyły przecież słynny duet K - K.

Dziewiętnastoletnia kariera lekkoatletyczna Ireny Kirszenstein-Szewińskiej (1961-1980), a potem jeszcze jej 20-letnia działalność w MKOl (1998-2018) – to były akurat tylko ramy czasowe nadzwyczajnej aktywności tej niezwykłej Polki na niwie sportu. W praktyce wyglądało to tak, że jako zawodniczka Irena była w każdej chwilki na posterunku, gotowa do startu w barwach klubowych (Polonii Warszawa) i w barwach narodowych. Gdy było trzeba, startowała aż w pięciu konkurencjach jednego popołudnia, a potem – już jako promotorka sportu – znajdowała czas, żeby bywać nawet na najmniejszych imprezach prowincjonalnych i uświetniać je swoim nazwiskiem.

W swoich licznych peregrynacjach trafiała wielokrotnie również na Ursynów, bywając między innymi w redakcji „Passy”. W ostatnim czasie te wizyty na Ursynowie z konieczności się nasiliły, bowiem z powodu choroby nowotworowej siedmiokrotna medalistka olimpijska musiała poddawać się zabiegom w Centrum Onkologii. Wcześniej – propagowała profilaktykę w walce z rakiem, firmując organizowany w parku Agrykola i Łazienkach Królewskich Samsung Irena Women’s Run. Ursynowska publiczność mogła spotykać się z Szewińską przy najróżniejszych okazjach – chociażby wtedy, gdy organizowaliśmy na Służewcu Gonitwę Konną Aktorów i Dziennikarzy.

Życie Ireny Kirszenstein-Szewińskiej było swoistą ilustracją splątanych losów Rzeczypospolitej. Irena urodziła się w 1946 roku w obozie dla uchodźców w straszliwie zniszczonym działaniami wojennymi Leningradzie (Sankt Petersburgu). Jej ojciec – warszawiak Jakub Kirszenstein – był w latach trzydziestych ubiegłego wieku czołowym sprinterem Makabi. Matka, Eugenia Rafalska, wywodziła się z kolei z Kijowa. Dzięki szczęśliwej repatriacji i zamieszkaniu tuż po wojnie w Warszawie rodzina uniknęła ewentualnej sowietyzacji, a Irena mogła zostać reprezentantką Polski w lekkoatletyce, choć będąc dzieckiem, nawet nie podejrzewała, że ma talent do sportu. Mogła się wydawać raczej typem wiecznie zgarbionej nad książką intelektualistki, która poprzez uczęszczanie na zajęcia Kółka Teatralnego w Pałacu Młodzieży przymierzała się raczej do kariery artystycznej i nawet popisowo wykonała rolę Ofelii w „Hamlecie” Szekspira.

Być może, dysponująca świetnym głosem i znakomitą dykcją panna Kirszenstein zostałaby czołową aktorką, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności jej nauczycielka w.f. Liliana Buchholz-Onufrowicz złapała się pewnego dnia za głowę, zmierzywszy Irenie czas w szkolnym sprawdzianie sprinterskim. Od razu odkryła w wysokiej, szczupłej uczennicy najprawdziwszy talent. No i dalej wszystko poszło jak z płatka. Mieszkając w pobliżu KKS Polonia niedoszła aktorka zaczęła tam trenować, a pierwszy sukces odniosła na boisku Agrykoli, skoczywszy wzwyż nożycami 138 centymetrów w zawodach, zorganizowanych przez Romana Wszołę, ojca przyszłego mistrza i rekordzisty świata w tej specjalności. Kilkanaście lat później Jacek Wszoła oraz mistrz skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz stali się najczęstszymi współtowarzyszami sportowych wojaży będącej już absolutną królową sprintu Ireny, która od końca 1967 roku nosiła już nazwisko męża, Janusza Szewińskiego, również lekkoatlety Polonii, a potem świetnego fotoreportera, pochwyconego przez Przegląd Sportowy.

Zamieszczone obok zestawienie lekkoatletycznych osiągnięć Szewińskiej może przyprawić o zawrót głowy, chociaż najbardziej imponuje w tej kolekcji fakt przełamania bariery 50.00 sekundy w biegu na 400 metrów oraz zyskanie w 1974 miana najlepszej sportsmenki świata. Dziś to się może wydawać niewiarygodne, ale będąc wtedy u szczytu kariery, Irena mieszkała wraz z małżonkiem w maciupkiej kawalerce za Żelazną Bramą, a jeździła fiacikiem 126 p. No cóż, były to jeszcze czasy sportu amatorskiego, w którym więcej było zaszczytów niż pieniędzy. Jako początkujący kierowca najlepsza sportsmenka na kuli ziemskiej nie zauważyła pewnego razu, że w jednym kole ma kapeć i przejechała swoim „maluchem” całą Warszawę, by na pytanie męża zdumionego widokiem zmarnowanej opony odpowiedzieć, że absolutnie niczego nie zauważyła i jechało jej się doskonale.

Z pewnym rozrzewnieniem wspominam ten klimat dawnych czasów i sportową wielkość Szewińskiej, której przedwojenny sprinter Edward Trojanowski nadał trafne pseudo: Irenissima. Gdy już przyszło Irenissimie zamieszkać w nieco lepszych warunkach, przez jej salon przewijały się najprominentniejsze osobistości – była bowiem uważana za niedościgniony autorytet i każdy chciał się ogrzać w blasku sławy bohaterki igrzysk olimpijskich, podziwianej przez miliardy telewidzów na całym świecie.

Oczywiście, człowiek sukcesu zawsze musi liczyć się również z całkiem niespodziewanymi reakcjami. Tak było w 1968 roku, kiedy prowadząca antysemicką nagonkę Służba Bezpieczeństwa PRL próbowała przyszyć Szewińskiej „żydowską łatkę”, oskarżając rekordzistkę świata o celowe upuszczenie pałeczki w sztafecie 4 x 100 m, by uniemożliwić współpartnerkom, „prawdziwym Polkom” zdobycia medalu olimpijskiego w Meksyku. Był to, rzecz prosta, zarzut żenujący i całkowicie bezsensowny, acz znaleźli się posłuszni wykonawcy, którzy upowszechnili go w telewizji. Dziś mamy nawrót takiej szmatławej propagandy, bo – o dziwo – wychodzi w dużym nakładzie gazeta, jawnie nawiązująca do owych esbeckich tradycji sprzed 50 lat. I ta gazeta nie uszanowała nawet majestatu śmierci, usiłując w swym zaślepieniu „dokopać” Irenie. O ile wiem, za tak haniebny postępek wspomniany dziennik będzie musiał odpowiedzieć przed sądem.

Wróć