Gdy całkiem niedawno władze Warszawy zadbały o bulwary nad Wisłą, zapanowała wielka radość. Szybko jednak okazało się, że wiślański brzeg zdominowało towarzystwo pijanych rozrabiaków i trzeba było tam posyłać bodaj jeszcze więcej policji niż na będące fanaberią jednego polityka, Jarosława Kaczyńskiego, miesięcznice, upamiętniające – jak na ironię – nie tylko niedopuszczalne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwowego zgromadzenie ważnych postaci w jednym samolocie, lecz również – brak właściwej reakcji lecącego rządowym tupolewem zwierzchnika sił zbrojnych, który, trzeba trafu, był akurat Jarosławowym bratem bliźniakiem. Mgła, lekkomyślność pilota oraz wspomnianego zwierzchnika i pracowników faktycznie już nieczynnego lotniska pod Smoleńskiem sprawiły, że w kwietniu 2010 zginęło tam 96 osób. Tamten skandaliczny przykład urzędniczej nieodpowiedzialności Jarosław usiłuje do dzisiaj podnosić do rangi patriotycznego bohaterstwa swego brata – zamiast szepnąć: ciszej nad tymi trumnami...
Jakże inaczej zachowali się na przykład młodzi ludzie z Ursynowa i Pruszkowa, którzy w reakcji na dramat, jakim okazała się dla wielu mieszkańców Dolnego Śląska rekordowa powódź, po prostu ruszyli na pomoc tym, którzy w okamgnieniu stracili majątek życia i dach nad głową. Ofiarnej młódzi nie trzeba było ani asysty policji, ani braw albo fanfar. Ta młódź nie zażądała, by państwo czymkolwiek ją wspomogło, jak wspomaga do dzisiaj zapatrzonego tylko w siebie Jareczka, który przez tyle lat miał w dupie koszty, jakie wiążą się z niesłychanie częstym angażowaniem policjantów do tworzenia orszaku paradnego wokół jego osoby. Aż dziw bierze, że nikt go z tych kosztów do dzisiaj nie rozliczył. A przecież funkcjonariusze byli o wiele bardziej potrzebni w stu innych miejscach. Tym bardziej, że jest tych chętnych do służenia w policji coraz mniej.
Nie wiem akurat, ilu pracowników ma ursynowska spółdzielnia mieszkaniowa Na Skraju, ale wiem za to, że mieszkanki lokalu na ul. Strzeleckiego 5 zgłaszały wielokrotnie, iż szaleniec piętro wyżej, gromadzący u siebie zwały śmieci, jest wysoce niebezpieczny dla otoczenia. W końcu sam zginął w wywołanym przez siebie pożarze, powodując jednocześnie całkowite zniszczenie mieszkania sąsiadek na niższej kondygnacji. Tymczasem pracownicy spółdzielni mieli przez długi czas problem niebezpiecznego lokatora tak samo w dupie, jak zapewne brat Jarosława K. – życie lecących wraz z nim dygnitarzy państwowych i społeczników.
Porównanie zachowań na poziomie lokalnym z zachowaniami na szczeblu ogólnokrajowym ma sens. Bo w obu wypadkach chodzi o to samo: brak odpowiedzialnej postawy tych, którzy mają dbać o dobrostan i życie bliźnich. I nieważne, czy chodzi o głowę państwa, czy na przykład o proboszczów i wikarych, którzy doprowadzają do śmierci osób zapraszanych w celu eskalowania wyczynów seksualnych w swoim towarzystwie. Dopiero od niedawna przekonujemy się, że wszyscy obywatele są równi wobec prawa i nawet sutanna nie chroni przed odpowiedzialnością karną. A dotyczy to również chłopców na szczeblu biskupów i kardynałów. Swego czasu złożyłem wizytę biskupowi elbląskiemu Andrzejowi Śliwińskiemu, któremu bodaj w roku 1990 powierzono opiekę nad odcinkiem sportowym nowej, solidarnościowej Polski. Biskup ten to był kawał niezłego oliwy, więc nie zdziwiłem się, że jako przedstawiciela „Przeglądu Sportowego” chętnie zaprosił mnie na lufę koniaku do swojego mieszkania. I wypiliśmy tam za pomyślność sportu polskiego. Nieco później okazało się, że Śliwiński spowodował po pijanemu poważny wypadek drogowy, uderzając najpierw w jeden bok samochodu, a potem czołowo zderzając się z drugim. Na skutek tego zderzenia ucierpiała między innymi sześcioletnia dziewczynka. Biskupiemu rajdowcowi odebrano, rzecz prosta, prawo jazdy. Nie słyszałem jednak, żeby poniósł jakąkolwiek odpowiedzialność karną. Było mi jednak za niego wstyd, bo w „Przeglądzie Sportowym” przedstawiłem go jako postać wyjątkowo pozytywną.
Jeden z autorów publikacji w tym numerze „Passy” przypomniał mi niechcący, że w gronie tych, którzy przez 63 dni Powstania Warszawskiego stawiali czoła okupującym nasze miasto Niemcom, był mój ojciec Stanisław Petruczenko (pseudo – Rebus). On akurat, podobnie jak inni zwykli żołnierze Powstania, nie wychodził z Warszawy w eleganckim paltocie z futrzanym kołnierzem, by trafić w przyzwoite warunki, jak powstańczy dowódcy, którzy wydali miasto na stracenie. Jako prosty jeniec został posłany do Stalagu w Sandbostel, gdzie podżerając brukiew, zdołał jakoś przeżyć do końca wojny. Mimo woli porównuję ojca z tymi dygnitarzami PiS, którzy teraz stają na głowie, by uchylić się od odpowiedzialności za narażenia państwa polskiego na straty i za jawne łamanie prawa. A tym bardziej dziwię się tym osobom ze zwycięskiego obozu politycznego, które uważają, że teraz państwo stanowi ich folwark...