Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto robi nam wodę z mózgu?

02-08-2023 20:34 | Autor: Tadeusz Porębski
Zacietrzewienie, agresywność, awanturnictwo, kłótliwość i swarliwość. To znaczna część polskich cech narodowych, które mamy zapisane w naszym genotypie. Dowody na to znajdziemy m. in. w narodowej literaturze („Zemsta” Aleksandra Fredry), poezji („Pan Tadeusz”, poemat epicki Adama Mickiewicza), w filmie (m. in. kultowi „Sami swoi), polityce (kolejne rozbiory Polski pod koniec XVIII wieku) i… na każdym kroku w obecnej rzeczywistości. W wyniku trzeciego rozbioru w 1795 roku Rzeczpospolita Polska zniknęła z mapy świata. To bodaj jedyny przypadek w historii Europy, że potęga rozciągająca się od morza do morza została wymazana z mapy.

A na początku byliśmy bardzo silni. Już w 1018 Bolesław Chrobry zagarnął Kijów. Pięć i pół wieku później zaanektowaliśmy na wiele wieków Ukrainę. W 1569 r. Litwini musieli oddać nam Wołyń, Podole oraz ziemie bracławską i kijowską. W 1609 r. ruszyła polska wyprawa na Moskwę, a bojarzy uznali za cara polskiego królewicza Władysława Wazę. W 1610 r. hetman Stanisław Żółkiewski zdobył Moskwę i okupował ją przez dwa lata. Tego sukcesu nie powtórzyły później ani wojska napoleońskie, ani hitlerowskie. W 1579 r. król Stefan Batory rozpoczął wojnę z Rosją o Inflanty. W efekcie w sierpniu 1579 r. zdobył Połock, rok później Wielkie Łuki i w 1581 r. podszedł pod mury Pskowa. Oblegał miasto przez pół roku tak skutecznie, że car Iwan IV Groźny musiał zaproponować zawarcie rozejmu. Byliśmy wielcy terytorialnie i militarnie, Europa szanowała Polaków, liczyła się z nami – bano się nas.

Aż na scenie pojawili się panowie szlachta w osobach Stanisława Potockiego, Seweryna Rzewuskiego i Franciszka Ksawerego Branickiego, którzy wraz z dziesięcioma innymi magnatami – zdrajcami zawiązali w dniu 27 kwietnia 1792 r. konfederację generalną koronną. Potęga od morza do morza zniknęła z mapy na ponad 120 lat. Nikt na nas zbrojnie nie najechał, utraciliśmy ojczyznę na własne życzenie, co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Przez ponad wiek podnosiliśmy się z kolan i dzięki Józefowi Piłsudskiemu oraz innym żarliwym patriotom udało się w 1918 r. odzyskać niepodległość. Nie na długo. Choć dumnie odgrażaliśmy się, że „nie oddamy nawet guzika”, Hitler starł Polskę z powierzchni ziemi w niespełna miesiąc. W 1945 r. pojawili się na naszej ziemi kolejni zdrajcy w osobach Bolesława Bieruta, Marcelego Nowotki, Pawła (Pinkusa) Findera, Małgorzaty Fornalskiej i Janka Krasickiego. Mieli program „nowej” Polski zaakceptowany przez Stalina. Program odzyskiwania Polski z rąk sanacyjnych obszarników nosił tytuł „Do robotników, chłopów i inteligencji, do wszystkich patriotów polskich”.

No i zaczęło się odzyskiwanie i odnawianie Polski pod przewodnictwem jedynie słusznej linii partyjnej, które trwało 44 lata. Wyszliśmy z odnowy okaleczeni mentalnie, gospodarczo, politycznie i wizerunkowo – z kartkami na mięso, cukier, papierosy i alkohol oraz pustymi półkami sklepowymi, na których stał jedynie ocet. Wyszliśmy z „odnowy” jako dziady Europy wyczekujący w deszczu i śniegu pod ambasadami obcych państw na wizę, dzięki której mogliśmy wyjechać na upragniony Zachód, by popracować na zmywaku, bądź przy zbieraniu winogron lub truskawek i tym samym poprawić swój nędzny pieski los.

Ale bogaty Zachód, o dziwo, szybko wyciągnął do nas pomocną dłoń i od 2004 r. na powrót staliśmy się Europejczykami oraz równorzędnym partnerem największych europejskich potęg gospodarczych. Pokoleniu sprzed 1989 r. nawet nie śnił się taki przywilej. Bo ewidentnie jest to przywilej, z którego możemy i powinniśmy korzystać. I było pięknie, ale pojawili się kolejni „odnawiacze” i malkontenci – szkodnicy, którym przynależność Polski do UE nie pasuje. „Unia nas okrada, a Niemcy są wrogiem największym” – gardłują. Są ślepi i głusi na argumenty, które podaje im na tacy Ministerstwo Finansów. Ich ministerstwo, a nie Tusk. Z danych MF wynika, że od 1 maja 2004 r. do końca marca 2023 r. do Polski trafiło ponad 235 mld euro, w tym czasie nasz kraj wpłacił do unijnego budżetu niecałe 78 mld euro. Saldo jest więc na minus, czy na plus? Niemcy nas okradają? Ciekawe, bo np. w 2021 r. do budżetu UE wpłynęło z Niemiec ponad 25 mld euro, a największym beneficjentem tych pieniędzy netto była… Polska. Tylko myślący inaczej mogą twierdzić, że członkostwo w UE to kiepski interes.

Zeszmacone i zubożałe za komuny pokolenia Polaków przestały być dzięki Unii obcym, dzikim ludem ze Wschodu. Staliśmy się pełnoprawnym partnerem Niemców, Francuzów, Włochów, Holendrów, siadamy z nimi w Brukseli przy jednym stole. Możemy pracować i zakładać własne firmy w dowolnie wybranym państwie zachodniej – wymarzonej niegdyś – Europy, a nasze dzieci i wnuki mogą edukować się na każdej tamtejszej uczelni. Nie potrzebujemy do podróżowania wiz wjazdowych ani nawet paszportów.

Niestety, wielu ludzi urodzonych, wychowanych i wykształconych w PRL jakby nie dostrzegało korzyści płynących z naszej przynależności do elitarnej UE, dając posłuch „odnawiaczom”, populistom i politycznym oszołomom. Co jest na rzeczy, że tak wielu Polaków kontestuje naszą przynależność do Wspólnoty? Czy faktycznie Bruksela nas okrada? Śmiem wątpić, bo czemu tylko my czujemy się okradani? Pozostałe 26 państw jakoś nie narzeka. Zagadka tkwi wyłącznie w zręczności polityków umocowanych w Brukseli, potrafiących sprawnie poruszać się w brukselskim, biurokratycznym gąszczu. Niestety, Polska nigdy nie miała wytrawnych, przebiegłych i zręcznych polityków, tylko albo komunistyczny, albo solidarnościowy, albo pisowski chłam. A wytrawni politycy potrzebni nam są dzisiaj do zarżnięcia – jak powiedziałby pan Zyzio Krzepicki z serialu „Kariera Nikodema Dyzmy”. To klucz do powodzenia i do wielkich pieniędzy. Rzeczą całkiem normalną i zrozumiałą jest, że każde z 27 zrzeszonych w UE państw stara się przyciągnąć do siebie jak największy kawałek cennego sukna (czytaj: euro). Im zręczniejszy polityk potrafiący zjednywać sobie partnerów w Brukseli, tym większa korzyść dla państwa, które reprezentuje. Na tym polega ta gra. A my co? Awantury, epitety, spory, swary – ze wszystkimi skłóceni, bo wszyscy są źli, dybią na nas, chcą okraść i oszukać. Tylko my jesteśmy ci dobrzy. Obrona wartości chrześcijańskich? Kogo to w UE obchodzi? Duma narodowa? Pieprzyć dumę, bo ona tylko boli. Należy iść z postępem, ponieważ świat pędzi do przodu jak oszalały i jeśli nie będziemy za nim nadążać, szybko zostaniemy zdublowani.

W drugiej dekadzie XXI wieku w Polsce pojawili się populiści – nacjonaliści, po faszystach i komunistach najbardziej szkodliwa rasa polityków. Są głodni władzy i bezwzględni w osiąganiu celu. Motorem ich polityki jest ciągła gra na emocjach ludu, obietnice poprawy jego bytu, a przede wszystkim wskazanie wroga, którego należy zwalczać. W tym punkcie utożsamiają się z faszystami i komunistami – dla pierwszych śmiertelnym wrogiem był Żyd, dla drugich trockista i szkodnik, który sypał piasek w tryby. Jedni unicestwili ponad 5 mln żydowskich istnień, drudzy kilkanaście milionów rodaków. Od 2015 r. mamy w Polsce rządy populistów – nacjonalistów, którzy dla zmyłki maszerują z hasłami konserwatyzmu społecznego i narodowego, solidaryzmu, interwencjonizmu oraz chrześcijańskiej demokracji na ustach. Pojawił się też Główny Ideolog, uwielbiany przez swoich wyznawców i przeklinany przez miliony Polaków, przerażonych podziałem społeczeństwa, który za jego sprawą dokonał się w ostatnich latach. Kiedy słuchałem, jak Główny Ideolog mówił na wiecu o programie na następne nie cztery, ale aż na osiem lat i o zmienianiu Polski, chciałem krzyknąć mu w twarz: „Co jeszcze chcesz zmieniać, oszalały staruchu? Ty już Polskę zmieniłeś, a może lepiej – zamieniłeś. W pole bitewne, na którym agresja i nienawiść osiągają punkt krytyczny”.

Co miało się stać, właśnie się stało. Główny Ideolog, wzorując się na satrapach z niedalekiej przeszłości, wskazał ostatnio Polakom „wroga ludu”. Zabrzmiało to wyjątkowo złowrogo. Skoro w demokratycznym państwie, w moim kraju, przywódca rządzącej większości parlamentarnej posunął się do tego, by wobec politycznego rywala publicznie użyć określenia „wróg ludu”, musiało wreszcie dotrzeć do mnie, że nie żyję w Polsce zrzeszonej w UE, lecz nadal w PRL. Pozostaje mi jedynie wygłoszenie apelu do tych, którzy w ogóle nie chodzą do wyborów: „Na charakter kraju składa się suma charakterów wszystkich jego małych pionków, czytaj – obywateli”.

Wróć