Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę

18-04-2018 20:45 | Autor: Tadeusz Porębski
Zrozumienie o co chodzi w wojnie domowej toczącej Syrię od 2011 roku wymaga zjedzenia przez przeciętnego, średnio wykształconego człowieka przysłowiowej beczki soli. Czemu jest to aż tak trudne? Winowajcą jest medialny kociokwik.

Krańcowo sprzeczne komentarze medialne, zależne od "linii" danego medium  – proamerykańskiej bądź prorosyjskiej – kompletnie skołowały światową opinię publiczną. Zdecydowanie przeważa linia proamerykańska, według której prezydent Baszar al-Asad to zły duch tego regionu świata, krwawy dyktator, wręcz ludobójca.

Gwoli przypomnienia: dokładnie tak samo określano w pierwszej dekadzie nowego tysiąclecia Saddama Husajna (Irak), Muammara Kadafiego (Libia) i Hosni Mubaraka (Egipt).

Syria uzyskała niepodległość w 1946 roku. Ustrój parlamentarny trwał tylko trzy lata i został obalony w wyniku puczu płk Husni az-Zaima. Był to pierwszy w świecie arabskim wojskowy zamach stanu. Przygotowały go, uwaga! – ambasada USA i Centralna Agencja Wywiadowcza (CIA). Pan pułkownik Husni porządził tylko kilka miesięcy i został obalony przez Samiego al-Hinmawiego, którego wkrótce obalił Adib asz-Sziszakli. Sporo tego, jak na Bliski Wschód. Od 1970 r. Syrią przez 30 lat rządził prorosyjski Hafiz al-Asad. Rządził w sposób dyktatorski, twardą ręką, ale dzięki temu w kraju panował względny spokój. W marcu 1980 r. zapowiedział surową rozprawę z rodzącym się fundamentalizmem islamskim, co zaburzyło trwającą dekadę stabilizację.

W tych latach w Syrii zaczęły rozwijać się sunnickie organizacje dążące do ustanowienia państwa wyznaniowego, takie jak Stowarzyszenie Braci Muzułmanów, Żołnierze Boga, Młodzież Mahometa, czy Islamski Ruch Wyzwolenia z centrum w Aleppo. Organizacje te uzyskiwały wsparcie finansowe z Arabii Saudyjskiej. W czerwcu 1980 r. islamscy bojownicy przeprowadzili nieudany zamach na Hafiza al-Asada. Odpowiedź prezydenta była natychmiastowa. W więzieniu w Palmyrze dokonano egzekucji 550 osadzonych tam fundamentalistów. Dwa lata później wybuchł bunt w mieście Hama. Bracia Muzułmańscy ogłosili Hamę miastem wyzwolonym i wezwali Syryjczyków do powstania przeciwko „niewiernemu” przywódcy. Ku ich rozczarowaniu, syryjskie społeczeństwo nie poparło buntu. W odwecie miasto zostało brutalnie spacyfikowane, według różnych danych mogło zginąć od 5 do 25 tysięcy osób.

W 2000 r. Hafiz zmarł, a władzę po nim objął jego młodszy syn Baszar al-Asad, rządzący Syrią do dzisiaj. Kontynuował politykę ojca, polegającą m. in. na laicyzacji państwa, zwalczaniu islamskiego ekstremizmu i sojuszu z Rosją. Względny spokój trwał do 2011 r., kiedy na fali Arabskiej Wiosny wybuchła w Syrii rewolucja. Do konfliktu, wywołanego przez masowe demonstracje, dołączyły organizacje terrorystyczne oraz bojownicy Hezbollahu. W latach 2014 i 2015 włączyły się nowe strony: ISIS, USA, Rosja i Iran. Od jesieni 2012 r. trwa kontrofensywa sił rządowych, które ostatnio odzyskały kontrolę nad wieloma strategicznymi miastami. To musiało wywołać duży niepokój na Zachodzie, który, podobnie jak w przypadku Libii oraz Iraku, straszy świat posiadaniem i używaniem przez syryjski reżim broni chemicznej, dążąc tym samym do interwencji zbrojnej, obalenia Baszara al-Asada i wprowadzenia w Syrii demokracji.

Jak wygląda demokracja wprowadzana przez Zachód na Bliskim Wschodzie, przekonali się na własnej skórze Irakijczycy, Libijczycy i w pewnym stopniu Egipcjanie. Kto pierwszy podpalił lont i doprowadził do wybuchu Arabskiej Wiosny, która kompletnie zdestabilizowała ten region świata? Panowie George „Dablju” Bush i Tony Blair, którzy bezczelnie łgali, że są w posiadaniu niepodważalnych dowodów na istnienie w Iraku broni masowego rażenia. Pamiętam jak Blair kłamał w żywe oczy, zapewniając świat, że ma na to twarde dowody. Jak bardzo były one "twarde", informuje opublikowany w 2016 r. raport, poświęcony udziałowi Wielkiej Brytanii w interwencji zbrojnej NATO w Iraku, przygotowany przez niezależną komisję śledczą pod kierownictwem Johna Chilcota, byłego stałego wiceministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Raport jest miażdżący tak dla Blaira – łgarza, jak i jego amerykańskiego koleżki Jurka Dablju Busha, zaleczonego alkoholika.

Saddam pewnie rządziłby do dzisiaj, gdyby nie miał u siebie ropy naftowej. Kim Dzong Un, zbrodniarz nad zbrodniarze, niepodzielnie rządzi Koreą Płn. i jakoś nie ma na niego bata. Dlaczego w tym kraju żywych trupów nie doszło jeszcze do zbrojnej interwencji NATO, obalenia zbrodniarza i wprowadzenia demokracji? Bo kraj ten – poza milionami głodujących nędzarzy – nie posiada żadnych bogactw naturalnych. Ropa Saddama od lat była solą w oczach szefów koncernów paliwowych ściśle powiązanych z rządami Wielkiej Brytanii i USA. Pod płaszczykiem niesienia demokracji, strącenia z piedestału satrapy i zlikwidowania rzekomego niebezpieczeństwa płynącego z posiadania przez niego broni masowego rażenia – Amerykanie i Anglicy najechali Irak, obracając to bogate państwo w morze ruin i krwi. Pomogli im w tym mamieni obietnicami uczestniczenia w podziale bogatych łupów frajerzy, m. in. wysłani przez polski rząd żołnierze z orzełkami na czapkach. Z obietnic nic nie wyszło. Przepraszam, chyba jednak coś wyszło. My, Polacy, wyszliśmy na irackiej awanturze jak Zabłocki na mydle.

Mimo skrupulatnych poszukiwań nie znaleziono w Iraku broni masowego rażenia.

Armia iracka poszła w rozsypkę, wyszkoleni oficerowie zostali pozyskani przez terrorystyczne ugrupowania, które rosły w siłę. W pewnym momencie marzenia o przejęciu szybów naftowych prysły niczym mydlana bańka. Trzeba było znaleźć kolejny cel. Padło na także bogatego w ropę Muammara Kadafiego, który, choć dyktator, uczynił z Libii kraj mlekiem i miodem płynący. Było tam tyle pieniędzy, że przemysłu nie budowano własnymi rękami, lecz siłami wynajmowanych do tego celu obcokrajowców. Na libijskie budowy wyjeżdżały tysiące polskich inżynierów, architektów i robotników. Libijska młodzież mogła za darmo kształcić się na paryskiej Sorbonie. Libijskie kobiety mogły pracować w wojsku i w policji. Słowem, nowoczesne, przyjazne dla swoich i obcych islamskie państwo. Zostało ono przez USA oraz ich satelitów zburzone, a sam Muammar brutalnie zamordowany.

Potem zaczęło się w Syrii, powstało tam Państwo Islamskie i dzisiaj mamy to, co mamy. Dopóki Irakiem i Libią rządzili żelazną ręką dyktatorzy, panował tam spokój. Bo w tym regionie żelazna dłoń to podstawowy atrybut sprawowania władzy, czego Zachód nie rozumie albo udaje, że nie rozumie. Tamtejszą dzicz da się bowiem utrzymać w ryzach wyłącznie siłą. Dasz trochę luzu oraz demokracji i z miejsca powstaje Państwo Islamskie, nie szanujące niczego i nikogo. Dlatego do prób obalenia Baszara podchodzę z dużą rezerwą. Większość mediów trąbi jakoby prezydent Syrii był w swoim kraju ogólnie znienawidzony, podobnie jak jego ojciec, więc powinien odejść. Nie jest to czysta prawda.

Bardzo celną uwagę na ten temat wygłosił ostatnio patriarcha Libanu – kardynał Bechara Rai. Jego zdaniem, wojna w Syrii nadal trwa ze względu na międzynarodowe interesy, dlatego żadna ze stron nie dąży do zakończenia konfliktu. Patriarcha nie przyjmuje tłumaczeń jakoby przedłużająca się wojna miała na celu zaprowadzenie w Syrii demokracji. Przypomina, że już wcześniej tę samą wymówkę zastosowano w Iraku. – Jeśli światowe potęgi chcą demokracji, to najpierw same muszą zacząć wprowadzać ją w życie – spuentował kardynał swoje wystąpienie w Radiu Watykańskim. – Jeśli zaś chcą wiedzieć, jaki los czeka Baszara al-Asada, powinny wysłuchać Syryjczyków i zobaczyć czego oni sami chcą.

Święte słowa, księże kardynale. Wszak to, że nie wszyscy Syryjczycy uważają Baszara al-Asada za śmiertelnego wroga, potwierdza choćby ich wstrzemięźliwość podczas islamskiego buntu w mieście Hama, kiedy nie poparli fundamentalistów i stanęli murem za swoim prezydentem. To całe gadanie o demokracji w Syrii, broni chemicznej, zagrożeniu dla wolnego świata jest mgłą i dziadowskim picem. Kiedy słucham sensacyjnych doniesień o zagrożeniach oraz o potrzebie natychmiastowej interwencji zbrojnej, mającej na celu obalenie Baszara, to tak, jakbym cofnął się o kilkanaście lat i słuchał łgarstw Blaira. Kropka w kropkę ta sama retoryka. Rosja twierdzi, że atak chemiczny w mieście Duma był amerykańską prowokacją. Po tym, co stało się kiedyś w Iraku, jestem skłonny uwierzyć w rosyjskie wyjaśnienia, choć Rosjanie są w tym konflikcie tak samo wiarygodni jak Amerykanie i Anglicy.

Kluczem do zrozumienia konfliktu w Syrii jest rynek gazu. To przez Syrię miał płynąć do Europy gaz ze wspieranego przez USA emiratu Katar, gdzie żyje najbogatsze społeczeństwo świata. Plany gazociągu powstały w 2009 r., co spowodowało ostrą reakcję Rosji, obawiającej się utraty monopolu przez Gazprom. Do gry włączył się popierany przez Rosję Iran, który posiadał własny plan gazociągu mającego przebiegać przez... Syrię. Finansująca dotychczas operacje zachodnich sojuszników w Syrii Arabia Saudyjska powoli wycofuje się, ponieważ po gwałtownym spadku ceny ropy naftowej w 2014 r. Rijad musiał wydać 200 mld dolarów z rezerwy walutowej na ratowanie własnej gospodarki. Może być ciekawie.

Dolary, dolary, ropa, gaz... I tak w koło Macieju. Dzisiejszy świat jest jaki jest. Mocarstwa przede wszystkim dbają o własne interesy. Dla nich interesy narodu syryjskiego zupełnie się nie liczą. Nie wierzmy więc w bałamutne bredzenie polityków przekazywane nam za pośrednictwem usłużnych mediów.

Wróć