Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Męczący element demokracji

16-09-2015 19:47 | Autor: Andrzej Celiński
Przepisy ordynacji wyborczej każą kandydatowi do Senatu zebrać 2000 podpisów mieszkańców „jego” okręgu wyborczego. W moim przypadku idzie o południową Warszawę, dwa brzegi Wisły spięte mostem siekierkowskim: Mokotów, Ursynów, Wilanów i Wawer. W rzeczywistości trzeba uzyskać więcej niż 2000. Nie wszyscy podpisujący mają stały meldunek tam, gdzie mieszkają, zdarzają się pomyłki w numerze PESEL, coś niewyraźnie zapisanego.

Praktyka podpowiada, że zebrać należy przynajmniej 2500. Ja zbierałem sam (prawie 900), z najbliższymi oraz z ludźmi, którzy sami zgłosili się na fejsie. Ludzi, którzy sami się zgłosili, było prawie czterdzieścioro. Zbierali pośród rodziny, sąsiadów, znajomych. Rekordzista zebrał 120. Te podpisy na ogół nie zawierały błędów. O ile mi wiadomo, pośród złożonych ostatecznie przez mój komitet wyborczy 3500 podpisów okręgowa komisja wyborcza, składająca się z sędziów, nie zakwestionowała żadnego! Nie chce mi się wierzyć, bo to niemożliwe, żeby nie zdarzył się jakiś błąd, ale to znak, jak bardzo oddani byli ci, którzy sami napisali, zatelefonowali, zaczepili na ulicy, że pomogą. Jestem im wdzięczny.

Jak napisałem, osobiście odebrałem prawie 900 podpisów. Głównie przed E.Leclerkiem na rogu KEN/Ciszewskiego, na stacjach metra Ursynów i Stokłosy, na bazarku na „Dołku”. Przez dwa dni toczyłem bój w pewnym miejscu bój z jakimś nieznanym mi niemądrym szefem, który nasłał ochroniarza. Niczego nie rozumiejąc, próbował mnie stamtąd przepędzić. Że teren prywatny. Tyle że ja nie stałem na parkingu, ani w samych drzwiach, lecz w pewnej odległości na chodniku, który jako żywo miał publiczny charakter. Swój „potykacz”, ze zdjęciem i napisem SENAT 2015 (żeby ludzie wiedzieli o co chodzi i dlaczego zaczepiam J) postawiłem pod drzewkiem, na lichym trawniczku, już w pewnej odległości od  wejścia do firmy. Pogoniłem mojego prześladowcę. Gość obfotografował, pohandryczył się, pogadał przez radiotelefon z tym swoim ukrytym szefem i ……nic.

Na stacjach metra zbierałem podpisy, kiedy padało. Kiedy pada, nie da się zbierać podpisów inaczej jak pod dachem. Tusz się rozpływa na papierze. Stałem w przejściach łączących przeciwległe wejścia, raczej bliżej jednego z nich niż w środku. Chodziło mi o to, by nie blokować ruchu pieszych, nie zaskakiwać, dać jakąś przestrzeń swobody wyboru, zademonstrować iż szanuję autonomię miejsca.

 

Interweniowała pierwszego dnia ochrona metra. Powiedziałem, że gdzieś muszę zbierać te podpisy. Ustawa nakazuje. Ilość taka, że w domach, pośród znajomych się nie zbierze. Domofony skutecznie uniemożliwiają zbiórkę po klatkach schodowych.

Na bazarku już nie było potrzeby walki o demokrację i o wolność. Nikt nie gonił. Może dlatego, że mnie tam znają. Może pamiętają w ochronie, że cztery lata temu powiedziałem, że ja akurat sobie wolności odebrać nie dam. Nikomu. Chcą mieć pierwszego więźnia politycznego i to za sprawą prawa wyborczego, proszę bardzo. Nawiasem, co ciekawe, wtedy goniono mnie także z wewnętrznego skweru SGGW na Ursynowskiej. I to profesorowie! Dziwić się potem poziomowi edukacji obywatelskiej młodych!

Zbieranie podpisów to świetna lekcja socjologii społeczeństwa obywatelskiego. Przy założeniu, że demokracja jest wartością, że muszą w jej ramach odbywać się wybory i że każdy naród w końcu taką ma władzę, jaką sam sobie wybierze. Wiem, jak trudno jest te trzy proste zdania przyjąć, zaakceptować i wedle ich treści postępować.

A teraz coś miłego. Znakomita większość Polaków (ale i Ukrainek, których kilka spotkałem) doskonale wie, co to są wybory, zdają sobie sprawę, co robi taki gość jak ja, stojący z deseczką, piórem i zaczepiający przechodniów. Zatrzymują się albo nie, lecz uznają tę procedurę za najzupełniej zwyczajną. Niektórzy z nich podpisują, niektórzy informują, z reguły też zwyczajnie, grzecznie, że ich wybór jest inny i podpisu nie dadzą. Są jednak tacy, którzy burczą. Ale na sto uzyskiwanych dziennie podpisów i około pewnie siedmiu, ośmiu setek ludzi, dla których mogło być jasne, że coś chcę im powiedzieć, burczących nie było więcej niż dwie, trzy osoby. Dwie, trzy osoby na dzień. Z jawną agresją słowną spotkałem się wszystkiego, przez dwa tygodnie zbierania podpisów, trzy razy. Nie była to przesadna agresja. To naprawdę buduje. Ludzie mają swoje zgryzoty – w takiej masie ludzi z pewnością codziennie jest kilkadziesięcioro, którym tego dnia nie jest szczególnie dobrze, radośnie, spokojnie, kojąco. A tu stoi facet, nic nie robi, uśmiechnięty, optymistyczny i zaczepia.

Łyżka dziegciu to ludzie młodzi. Kobiety i mężczyźni. Nie liczyłem dokładnie, oceniam „na oko”. Znakomita większość, na pewno więcej niż połowa, to podpisy ludzi, których PESEL zaczynał się od cyferek „3” i „4”. A wiec osiemdziesięcio- i siedemdziesięcioletni! Potem cyferka „5” i „2”! To już razem około trzech czwartych podpisów. Takich, których pierwsza cyferka PESEL zaczynała się na „8” i „9”, było w sumie nie więcej niż 30. Znakomita większość mijających mnie dwudziestokilku- trzydziestokilkulatków nie tylko nie podpisywała, ale mijała mnie z otwarcie demonstrowaną obojętnością. Nie obojętność była istotna, lecz ta demonstracja. Jestem socjologiem szczególnie czułym na kody języka ciała. Pasjonuje mnie psychologia społeczna. To był świetny jej warsztat.

Tam gdzie potykałem się o zwykłe chamstwo (nie agresję!), którym jest zauważenie gestu inicjującego rozmowę, zrozumienie go i następująca po tym demonstracja milczącego przejścia obok (w „mojej” kulturze odpowiada się na „dzień dobry” nawet wtedy, kiedy potem mówi się: „nie dziękuję, nie interesuje mnie to”) zamożność mierzona kryterium wyglądu nie miała znaczenia. Jeśli już, to chamstwo właściwsze raczej zamożniej wyglądającej młodzieży niż biedniej wyglądającym starszym. To też jest lekcja obywatelska. Wspomniane SGGW się kłania. Zachowanie profesorów. Standardy lekcji obywatelskiej. Zwłaszcza tej nieformalnej, przekazywanej przez przykład.

W sumie jednak nie jest z nami tak źle, jak niektórzy sądzą. Choć nie jest tak dobrze, jakbyśmy oczekiwali. Ja lubię to wyjście na ulicę, inicjowanie rozmów, choćby zdawkowych. Czasem zamieniają się na prawdziwie poważną przynajmniej kilkunastominutową wymianę zdań. Czasem zdarza się okazja rozmowy z przypadkowo przechodzącymi ludźmi-legendami. Nam udało się w tym roku na Stokłosach spotkać  wielką pisarkę Hannę Krall i twórcę koncepcji urbanistycznej Ursynowa profesora Marka Budzyńskiego. I wiele innych osób, z którymi rozmowa była prawdziwą przyjemnością i zaszczytem.

Wróć