Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Między mistyką a polityką

31-03-2021 21:25 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeden z Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych – Benjamin Franklin (1706-1790) – stwierdził, że „dzwon zwołuje ludzi do kościoła, ale sam nigdy nie słucha kazania”. W jakimś sensie z tamtym osiemnastowiecznym jeszcze odkryciem koresponduje ankieta przeprowadzona w 1997 przez redakcję londyńskiego Sunday Timesa. Wykazała ona, iż tylko 34 spośród 220 duchownych anglikańskich potrafiło wymienić wszystkie Dziesięć Przykazań. Dziś natomiast można odnieść wrażenie, iż podobny procent członków naszego episkopatu miałby taki sam kłopot. Nawet papież Franciszek zauważył, że ta grupa trzymająca w Polsce – nie tylko kościelną – władzę niespecjalnie przestrzega tych przykazań. Stąd kary, jakie ostatnio nakłada Watykan na tych polskich purpuratów, którym mocno się już w głowach poprzewracało, a ich stopień zakłamania przekracza wszelkie dopuszczalne granice.

Oficjalna informacja o ukaraniu dwóch biskupów – Sławoja Leszka Głódzia (archidiecezja gdańska) i Arkadiusza Janiaka (diecezja kaliska) za brak przeciwstawiania się pedofilii (a może jeszcze za coś) to akurat w obliczu Świąt Wielkanocnych ewidentne świadectwo zmartwychwstania sprawiedliwości w Watykanie. Nałożone przez papieża kary nie są wprawdzie nazbyt surowe, ale z całą pewnością kompromitują obu hierarchów, znanych z wyjątkowej buty oraz przekonania o własnej wyższości i nieomylności. Obaj dostali klapsa jak smarkacze.

Trochę głupio jednak przyjąć watykański komunikat do wiadomości w kraju, w którym zamiast w całej rozciągłości pozwolić na szczerą wiarę lub niewiarę w Boga, kombinuje się, jak uczynić z niej obywatelski obowiązek. Zamiast do wiary zachęcać, usiłuje się do niej przymusić, myląc w szkole religię z nauką.

A paradoks jest tym większy, że z jednej strony nawet sfery rządowe upokarzająco klękają przed kimś, kto jest w gruncie rzeczy dopiero kandydatem na księdza, albo przed biznesowym kombinatorem, z drugiej zaś – lista ujawnionych medialnie grzeszników w sutannach stała się już nieprawdopodobnie długa. Tymczasem to oni właśnie mienią się przewodnikami religijnej wspólnoty, nawołując do życia w cnocie. Wydaje im się również, że są oficjalnymi ambasadorami Pana Boga, chociaż – jak słusznie zauważył kiedyś Julian Tuwim, trudno by im było okazać listy uwierzytelniające.

Amerykański kpiarz żydowskiego pochodzenia – znany pod nazwiskiem Mark Twain – poczynił kiedyś dowcipną uwagę, iż do klasyki zalicza się te książki, które wszyscy chwalą, ale nikt ich nie czyta.

Idąc tym tropem, wytrawny dziejopis z poczuciem humoru – kolejny Amerykanin Kenneth C. Davis – opublikował w 1999 wyjątkowo ciekawą pozycję ze swojej stałej serii „Don't know much about...”, a tytuł tego dzieła brzmi: „Don't know much about The Bible” (w wolnym tłumaczeniu – „Czego nie wiecie o Biblii”). Opierając się na najnowszych, najbardziej wiarygodnych badaniach, wypada np. przedłożyć czytelnikom dobrze znaną skądinąd informację, iż wyprowadzenie Izraelitów z Egiptu suchą stopą poprzez Morze Czerwone to nie był bynajmniej żaden cud. Faktycznie bowiem grupa ta mogła przejść w roku 1250 przed naszą erą przez stanowiące odnogę Nilu 3-kilometrowej długości Morze Sitowia, w którym wiatr wiejący z prędkością 100 km/godz był w stanie doprowadzić do stosunkowo krótkotrwałego rozstąpienia wód – jak to w Księdze Wyjścia przedstawia – tyle że w mistycznej, a nie naukowej otoczce – Stary Testament.

O tym, że data narodzin Jezusa bynajmniej nie pokrywa się z obchodzonym przez nas Bożym Narodzeniem, to już wie każde dziecko, ale że Jezus najprawdopodobniej nie był jedynym dzieckiem w rodzinie – na pewno nie każdy kuma. Davis prezentuje osobiste wspomnienie o – do dzisiaj świętowanym – przybyciu „Trzech Króli”, którzy tak naprawdę byli ponoć perskimi czarodziejami. W książce Amerykanina znajdujemy też reminiscencję o angielskim księdzu protestanckim Williamie Tyndale'u, który postanowił zerwać z łacińską wersją Biblii i przetłumaczył ją na angielski, za co go aresztowano i stracono jako heretyka. Dopiero teraz czci się pamięć Tyndale'a, podobnie jak włoskiego mędrca Galileusza (1564-1642), którego Kościół prześladował za podtrzymywanie kopernikańskiej teorii heliocentryzmu i dopiero w roku 1992 papież Jan Paweł II przeprosił za wstręty, jakie czyniła Galileuszowi święta Inkwizycja, i całkowicie zrehabilitował wielkiego uczonego.

Cywilizowany świat już dawno zadecydował o zerwaniu więzów między nauką i polityką a sferą mistyki, mającą tysiące swoich lokalnych wersji. W Polsce jednak Kościół próbuje ten związek za wszelką cenę przywrócić, wykorzystując do tego celu obecnych prominentów władzy, którzy jakby na powrót zrównali berło z kropidłem i próbują wywodzącą się z wierzeń religijnych i kultywowaną przez stulecia – pod wieloma względami piękną tradycję przelać na powrót na płaszczyznę władzy państwowej. Stąd bierze się chociażby ewidentny konflikt pomiędzy obecnym prezydentem Warszawy, wykształconym w Kolegium Europejskim racjonalistą Rafałem Trzaskowskim a wojewodą mazowieckim, katolickim ortodoksem Konstantym Radziwiłłem. Szkoda tylko, że ów konflikt nie służy wymaganym dziś szybkim rozwiązaniom w dziedzinie służby zdrowia, mającym szczególne znaczenie w dobie pandemii koronawirusa. Cokolwiek obu ich różni, warto, by jak najrychlej się dogadali, bo ludziom cierpiącym na skutek covidu poglądy polityczne i jakakolwiek ideologia są obojętne. Potrzebna jest natomiast jak najskuteczniejsza pomoc medyczna. Licząc zatem, że w końcu między obu panami dojdzie do zgody i zacznie się pospólne działanie pro publico bono – życzę Czytelnikom „Passy” jak najradośniejszych, a przede wszystkim – jak najzdrowszych Świąt Wielkanocnych. Niech dojdzie wreszcie do zmartwychwstania zgody narodowej.

Wróć