Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Na próżno jędza w ubraniu księdza...

05-04-2023 20:58 | Autor: Tadeusz Porębski
Ateistą stałem się już w szkole podstawowej. Panowała komuna, ale – o dziwo – w podstawówkach mieliśmy wtedy w klasach lekcje religii. Pewnego dnia siedziałem w ławce z niejakim Branickim (imienia nie pomnę) i jak to dzieciaki zachowywaliśmy się głośno i swobodnie. Może zbyt swobodnie. Ksiądz zaszedł nas od tyłu, cicho i niepostrzeżenie jak kot. Pamiętam, że był to kawał wypasionego, ostrzyżonego „na jeżyka” byczka z wiecznie różową okrągłą gębą. Złapał nas za głowy i z całej siły trzasnął jedną o drugą. Zobaczyłem pęk rozpryskujących się gwiazd, a Branicki zawył z bólu jak wilk. Ksiądz wygonił nas na korytarz, nie wykazując żadnego zainteresowania naszym samopoczuciem. A mnie jeszcze nazajutrz dzwoniło w uszach. Nie mogłem pogodzić się z taką brutalnością silnego mężczyzny – księdza wobec, właściwie, dziecka. Przez długi czas marzyłem o odwecie, wyobraźnia podpowiadała jak dopadam go z gazrurką w ciemnym zaułku i walę gdzie popadnie, a on błaga o litość.

Od razu przypomniał mi się szkolny wierszyk Kornela Makuszyńskiego: „Na próżno jędza / w ubraniu księdza / z lodu nas spędza / w pierwszej b klasie / w zimowym czasie / nikt mu nie da się!!!”.

Nie powiedziałem o zajściu rodzicom, bo choć nie byli gorliwymi katolikami, to jednak sumiennie praktykowali i z pewnością nie poparliby mnie w starciu z katolickim księdzem. „Musiałeś zasłużyć, skoro ci przyłożył” – taka byłaby ich reakcja. Moje zwątpienie w wiarę i istnienie boga zaczęło się więc od przykrego dla mnie incydentu z bożym sługą. Z upływem lat pragnienie zemsty stawało się coraz słabsze, podobnie jak wiara w nauki Kościoła katolickiego.

Od dziecka byłem książkowym molem, jednak tematyka religijna nigdy dla mnie nie istniała. Kierunek myślenia wytyczyła mi pierwsza powieść Stanisława Lema „Astronauci” oraz jego późniejsze dzieła. Lem stał się dla mnie uosobieniem niewyobrażalnego w tamtych czasach postępu technologicznego, natomiast ksiądz katolicki spadł na pozycję faceta klepiącego banialuki z pogranicza baśni. W wieku 17 lat wpadła mi w ręce „Fenomenologia ducha” Hegla – jedno z najważniejszych dzieł filozoficznych w historii ludzkości. Podstawowa reguła dialektyki heglowskiej: „Każda teza zawiera już w sobie antytezę, obydwie zaś zostają zniesione w syntezie” natychmiast znalazła poczesne miejsce w mojej świadomości. Już nie mogłem ślepo wierzyć w cuda – przemienianie przez Chrystusa wody w wino czy jego cudowne zmartwychwstanie – choć zdawałem sobie sprawę, że są to li tylko religijne symbole. Mój odwrót od Kościoła katolickiego i w ogóle od religii jako takiej przypieczętowało dzieło Nietschego „Tako rzecze Zaratustra”. Niemiecki filozof obalił wszystkie zabobony mącące moje dotychczasowe spojrzenie na świat. Pojąłem wreszcie, że prawdy należy szukać rozumowaniem i we wszystkim iść nie za nakazami ludzi władzy czy Kościoła katolickiego, lecz za wskazaniami własnego rozumu.

Święta Wielkiej Nocy kojarzą mi się z przymusem i psychologicznym terrorem. W moim rodzinnym domu obecność na Rezurekcji, mszy odprawianej w wielkanocną niedzielę o godz. 6 rano, była obowiązkowa. Rodzice budzili nas przed piątą i pędzili do kościoła pod wezwaniem Św. Kazimierza przy ul. Chełmskiej. Przeważnie we wnętrzu nie było już miejsca, więc w deszcz, zimnicę, a nawet śnieg, bo i tak bywało, trzeba było stać przez ponad godzinę pod kościołem. Po osiągnięciu pełnoletności i szarpaninie z ojcem położyłem kres rannym pobudkom.

Bohumil Hrabal, wybitny czeski twórca światowej literatury XX wieku, którego książki zostały przetłumaczone na 27 języków, powiedział kiedyś: „Nie ma gorszej swołoczy niż żarliwy katolik – z naciskiem na słowo żarliwy”. To pokrywa się ze starym polskim przysłowiem „modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”; druga wersja to „klepie pacierze, a diabła nosi za kołnierzem”. Hrabal nie obraża wszystkich katolików, a jedynie tych żarliwych, czyli po prostu obłudników, nowożytnych faryzeuszy. Ten rodzaj ludzi także mnie wyjątkowo irytuje, a niestety dzisiejsza Polska to prawdziwy ich wysyp – począwszy od szeregowych „kościółkowych”, co to na co dzień regularnie bijają żony oraz dzieci, a w niedzielę idą do spowiedzi i po przyjęciu komunii świętej czują się oczyszczeni ze wszystkich nieprawości, by od poniedziałku zaczynać bicie od nowa; poprzez kościelnych pysznych hierarchów, kryjących księży – pedofilów; po modlących się pod publiczkę błaznów z naszego rządu. Jednak najbardziej irytuje mnie twierdzenie „Taka jest wola boża”. Należy ono do szczególnie nadużywanych i stało się religijnym frazesem. Często stosowane jest jako sprytny chwyt w celu wykręcenia się od odpowiedzi na trudne pytanie na temat życia. Tymczasem Biblia i Ewangelia według Św. Mateusza dają bardzo precyzyjną odpowiedź, wyjaśniając, czego oczekuje od nas Bóg. Wolą bożą nie jest modlenie się, wyrzucanie złych duchów i czynienie cudów, lecz miłowanie nieprzyjaciół, nakarmienie głodnego, odwiedzenie chorego, przyodzianie nagiego oraz bycie miłosiernym, jak miłosierny jest nasz Ojciec w niebie.

Co z tego katolickiego katalogu mamy w dzisiejszej Polsce? To dobre pytanie na kilka dni przed zmartwychwstaniem Chrystusa, bo jego powstanie z martwych coś przecież oznacza. Przynajmniej dla katolików. Z Chrystusowego powstania z martwych ma wypływać nowe życie, bowiem wydarzenie to jest ponoć w stanie „przeorganizować” ludzką egzystencję.

Czy można zatem spodziewać się, że po świętach Kaczyński i Tusk, a za ich przykładem członkowie obydwu dowodzonych przez nich drużyn, zaniechają, bądź przynajmniej mocno stonują poziom wzajemnej nienawiści i staną się miłosierni „jak miłosierny jest nasz Ojciec w niebie?”. Każdy polski głupek wie, że to mrzonka. Tego typu religijne symbole od dawna nic nie znaczą, a w dzisiejszych czasach szczególnie. To tradycja, którą się po prostu kultywuje, choć liczba Polaków wybierających Wielkanoc na nartach i przy suto zastawionym stole – zamiast w kościele – z roku na rok rośnie. Dla mnie święta katolickie to przede wszystkim możliwość spotkania się z rodziną przy jednym stole. W kościele nie bywam, palemki i święconki nie noszę, księdza po kolędzie nie goszczę, bo o czym miałbym z nim gadać? Im bliżej mam do trumny, tym bardziej irytuje mnie to, że Kościół katolicki w Polsce nadal jest Kościołem o największym wpływie politycznym w chrześcijańskim świecie. Księża błogosławią mecze piłkarskie, radiowozy, nowe autostrady, a hierarchowie wymuszają na politykach spełnianie ich żądań.

Tymczasem w wielu krajach Kościół katolicki stracił wpływy polityczne. W Afryce i Ameryce Łacińskiej współzawodniczy z protestantami, ewangelikami i zielonoświątkowcami. W Europie przestaje się liczyć jako autorytet moralny, najlepszym przykładem jest ultrakatolicka kiedyś Irlandia. Jak pokazują wyniki przeprowadzonych ostatnio referendów w sprawie małżeństw jednopłciowych czy aborcji, polityczne wpływy Kościoła w tym kraju praktycznie nie istnieją. W innych państwach, zdominowanych przez katolików, ludzie Kościoła są lekceważeni lub wręcz karceni przez polityków i komentatorów życia społecznego za samo publiczne wyrażanie swych średniowiecznych poglądów.

Tymczasem w Polsce dopuszcza się do ustanowienia najostrzejszej ustawy antyaborcyjnej w skali całego kontynentu. Obecny ultraprawicowy rząd nakazuje kobietom wydawanie na świat nawet płodów uszkodzonych, które nie mają szans na przeżycie. I nie ma odważnego, który powiedziałby wreszcie: „Dosyć tego! Marsz na plebanie i tam sobie rządzić!”. Ostatnim odważnym był Józef Piłsudski, a przed nim… Aleksander hrabia Fredro. Kiedy proboszcz mający swoją parafię w dobrach rodzinnych hrabiego ostro skrytykował z ambony jego hulaszczy tryb życia, Fredro wściekł się nie na żarty. Myślał, jak odwdzięczyć się księdzu pięknym za nadobne i wymyślił. Przemianował dotychczasowe nazwy dwóch swoich wsi, które mieściły się w granicach parafii. Jedną nazwał Piździacz, a drugą Hujsko. Postawił tym samym proboszcza w dramatycznym położeniu, bo jak kapłan miał wzywać do uczestnictwa we mszach wiernych ze wsi o tak obrazoburczych nazwach? Przez gardło by mu te nazwy nie przeszły. A Aleksander hrabia Fredro miał ubaw po pachy.

Informuję, że powyższa opowieść oparta jest na faktach. Podczas mojej wizyty przed laty w stadninie koni Stubno pan Lech Strzałkowski (w tym roku obchodził 90 urodziny), tamtejszy koniuszy, pokazał mi mapę z końca XIX wieku, na której widniały dwie wsie o nazwach Piździacz (po 1918 r. ponoć zmieniono nazwę na Leszno) i Hujsko (gmina Fredropol, zmieniono nazwę na Nowe Sady).

Wesołych Świąt i Mokrego Dyngusa!

Wróć