Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Na Służewcu leżą miliony, ale nikt nie potrafi podnieść ich z bieżni

10-04-2024 21:46 | Autor: Tadeusz Porębski
Rozmowa z mgr. Krzysztofem Ziemiańskim, trenerem koni wyścigowych na Służewcu.

TADEUSZ PORĘBSKI: Nazwisko Ziemiański wiele znaczy w środowisku wyścigowym…

KRZYSZTOF ZIEMIAŃSKI: Można powiedzieć, że jest powszechnie znane. Jestem trzecim pokoleniem w mojej rodzinie zajmującym się profesją trenerską. Zarówno mój ojciec, jak i dziadek, byli w przeszłości dżokejami – dosiadali koni w gonitwach płaskich i przeszkodowych, a później trenowali konie wyścigowe. Moja mama Teresa przez długie lata pracowała w wyścigowej księgowości.

Pamięta pan swoje pierwsze wejście do stajni?

Oczywiście, to był 1983 rok. W ubiegłym roku obchodziłem okrągły jubileusz. Służewiec był w 1983 państwową firmą i nosił nazwę Państwowe Tory Wyścigów Konnych. To były złote lata – hodowla i wyścigi na bardzo wysokim poziomie, polskie konie rywalizowały w Europie i na świecie. Wyhodowany w SK Iwno znakomity Pawiment dwa razy wygrał prestiżową gonitwę Grosser Preis von Europa, a ogier Czubaryk zajął w tym wyścigu drugie miejsce. Trybuny na Służewcu pękały w szwach nawet w środy, bo wówczas w tygodniu organizowano aż trzy dni wyścigowe. Wśród gości i pasjonatów śmietanka intelektualna stolicy – aktorzy, reżyserzy, dziennikarze sportowi, poeci i pisarze, jak niezapomniany komentator sportowy Jan Ciszewski czy Joanna Chmielewska, autorka powieści kryminalnych przetłumaczonych na osiem języków obcych. Miała stałe miejsce w loży trybuny środkowej i kibicowała z nieodłącznym papierosem w dłoni. Napisała m. in. poczytną powieść kryminalną pt. „Wyścigi” – rzecz oczywiście dzieje się w środowisku wyścigowym. Ówcześni trenerzy byli ludźmi o wysokiej kulturze osobistej i wysokim etosie pracy, współpraca z nimi nie tylko edukowała, ale była także wielką przyjemnością. Tak, to były złote czasy polskich wyścigów konnych…

Największe sukcesy trenowanych przez pana koni?

Konie w moim treningu wygrywały trzy razy prestiżową gonitwę Derby: klacz Infamia w 2010 r. oraz ogiery Intens w 2011 i Fabulous Las Vegas w 2018, natomiast Wielką Warszawską wygrał w 2011 r. Intens i dwa razy z rzędu ogier Night Tornado (2021 i 2022). Po pięć razy wygrywałem klasyczne gonitwy St. Leger (Tripolis w 1996, Intens w 2011, dwukrotnie Fabulous Las Vegas w latach 2018 i 2019 , Night Tornado w roku 2020, Petit w 2022) oraz pięciokrotnie Rulera (Intens w 2011 r., Fabulous Las Vegas w roku 2018, Young Thomas w 2019, Timemaster w 2020 oraz Clyde w 2023).

Ten Timemaster to prawdziwa maszyna do galopowania. Będzie ścigał się w tym roku?

Oczywiście. Ma już 7 lat, ale na treningach prezentuje się znakomicie. To wyjątkowo dzielny i utalentowany koń – ma na koncie 15 zwycięstw w 30 startach, w tym 11 wygranych wyścigów najwyższej kategorii „A” w Polsce oraz lokalny Listed w Bratysławie.

Powiada się, że polskie wyścigi oparły się zaborcom, hitlerowcom i komunistom – a dorżnął je… wolny rynek.

Lepiej nie można tego ująć. Baaa, to właśnie za czasów komuny można mówić o złotym okresie dla wyścigów, który trwał do końca lat dziewięćdziesiątych. Później z każdym kolejnym rokiem równia pochyła. Zarządcy coraz bardziej przypadkowi, a na pierwszy plan wysunęła się polityka, co prawie doprowadziło do upadku wyścigów. W 2008 roku informacja o przejęciu Służewca przez Totalizator Sportowy na okres 30 lat pozwoliła myśleć o przyszłości z nadzieją. Zamożny państwowy dzierżawca, zatrudniający wysokiej klasy fachowców od różnorakich gier wydawał się być prawdziwym Mesjaszem. Liczyliśmy, że rychło rozkręci się siadająca wyraźnie gra w końskim totalizatorze, bo w kolekturach Lotto powstaną punkty do zawierania zakładów wzajemnych na wyścigach, a profesjonalna promocja zahamuje odpływ widzów i frekwencja będzie systematycznie wzrastać. To nie były mrzonki, większość z nas bywa na Zachodzie i wie, że wyścigi konne przynoszą organizatorom i państwu zysk, a w niektórych krajach są wręcz ważną gałęzią gospodarki narodowej. Tylko my, Polacy, nie potrafimy na wyścigach zarabiać. Pod pozorem ochrony obywateli przed zgubnymi skutkami hazardu sklecono w Sejmie na chybcika ustawę – gniota, która uniemożliwia rozwój wyścigów i hamuje wpływ do budżetu państwa setek milionów złotych.

Ale jest jak jest, wysokiego muru nie przeskoczysz. Organizator musi zastosować się do zapisów ustawy, bo nawet złe prawo jest prawem.

Zgoda, ale dlaczego nikt z tym nic nie robi? Kolejne lata mijają i żadnych inicjatyw ustawodawczych, zmierzających do nowelizacji legislacyjnego gniota oraz dostosowania naszego prawa hazardowego do obowiązującego w większości państw UE.

Niby kto miałby się tym zająć?

Organizator gonitw, czyli Totalizator Sportowy, prezes Polskiego Klubu Wyścigów Konnych przy udziale ministrów rolnictwa i rozwoju wsi oraz ministra finansów. Niezbędny jest też lobbing w Sejmie tych posłów, którzy nie widzą w wyścigach jaskini hazardu, jak to często się słyszy, lecz widowiskową, atrakcyjną i królewską dyscypliną sportu, gdzie uprawia się nie twardy hazard typu ruleta czy automaty, lecz klasyczną grę wiedzy czerpaną z programu gonitw i doniesień internetowych. Na Służewcu leżą grube miliony, ale nikt nie potrafi podnieść ich z bieżni. Kolejni zarządcy Służewca jakby kierowali się tytułem znanego filmu „Wystarczy być”, a w domyśle – i nic nie robić poza narzuconymi obowiązkami.

Czy to nie nazbyt surowa ocena dzierżawcy? Wszak zakupiono w Australii nową maszynę startową, kompleksowo wyremontowano trybunę honorową, dżokejkę i zabytkową łaźnię, wymieniono kanat na bardziej bezpieczny…

Fakt, pierwsze lata były udane, podniósł się poziom nagród i zapanowała finansowa stabilizacja. TS został nawet właścicielem kilku koni w treningu wyścigowym, aby zachęcić innych do uczestnictwa w tej szlachetnej dyscyplinie sportu i być bardziej wiarygodnym partnerem, co odniosło zamierzony skutek. Taki stan rzeczy nie trwał niestety długo. Zapanował zastój, a w ostatnich sześciu latach wręcz marazm poważnie zagrażający istnieniu wyścigów konnych w Polsce.

Skończmy ze wspomnieniami i wróćmy do wyścigowej rzeczywistości. Jaka ona jest, pana zdaniem?

Szara, bardzo szara. Czy po 40 latach wstawania o godz. 4.30 mogę powiedzieć, że nadal jest to dla mnie ta sama pasja, co kiedyś? Niestety, nie. Ktoś, kto działa w danej branży przez wiele lat, potrafi spojrzeć na stan rzeczy przez właściwy pryzmat.

Jestem prezesem Stowarzyszenia Trenerów Koni Wyścigowych „Służewiec” i wyrazicielem opinii większości moich kolegów po fachu: polskie wyścigi konne stoją nad przepaścią. Ostatnie sześć lat to absolutnie równia pochyła. Polska jest członkiem UE i siłą rzeczy porównujemy się do innych krajów, a to porównanie wypada bardzo niekorzystnie. We Francji, Anglii, Irlandii czy w Niemczech – że nie wspomnę o USA, Japonii, Hong Kongu, czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich – ta widowiskowa królewska dyscyplina ma się bardzo dobrze i przyciąga rzesze publiczności.

Jaki jest pański główny zarzut pod adresem organizatora gonitw i PKWK?

Zarządzający służewieckim torem wykazują nikłe zainteresowanie wyścigami i nie podejmują żadnych starań, by rozwijać tę dyscyplinę sportu. To musi dziwić, bo TS nie jest pałacem, którym się tylko administruje, lecz przede wszystkim podmiotem mającym zadania typowo biznesowe. Mając monopol na różne gry, powinien zarabiać dla budżetu państwa miliardy, jak również wdrażać w życie kolejne pomysły mające przynosić państwu konkretny dochód. Tymczasem na zielonej bieżni Służewca, zlokalizowanego praktycznie w centrum stolicy państwa, leżą ciężkie miliony i nikt nie ma pomysłu, jak je podnieść. To dla mnie zadziwiające podejście do rzeczy. Jeśli chodzi o PKWK, nadzieję budzi nowo powołany prezes naszego jockey clubu. Po raz pierwszy od lat minister nominował na to stanowisko fachowca, wywodzącego się wprost z wyścigowego środowiska, a nie nominata z wypchaną aktówką, niemającego bladego pojęcia o funkcjonowaniu wyścigów konnych. Moje nadzieje budzi także obecność w Radzie PKWK pana posła Michała Szczerby, który niewątpliwie jest przyjacielem Służewca i wyścigów.

A organizator gonitw, czyli TS?

To m. in. fundator nagród, tymczasem poziom rocznej puli nagród w kwocie 8,2 mln zł nie zmienił się od 15 lat, brak rewaloryzacji o choćby inflację! Koszty naszej działalności wzrosły przez ten czas o 100 proc., w 2008 r. miesięczny koszt treningu konia wynosił około 1200 zł, dzisiaj jest to około 3 tys. złotych. Obciąża to nadmiernie właścicieli koni. Do sezonu 2024 zgłoszono o 20 proc. koni mniej, niż w roku poprzednim, konkretnie o około 200 koni. Plan gonitw powstaje bez konsultacji ze środowiskiem i tworzą go ludzie nie posiadający doświadczenia, ani stosownej wiedzy w tym zakresie. Brak w nim logiki oraz systematyczności startów, co wypacza koniom kariery. Stajnie, jako podmioty współpracujące z TS, często są w bardzo złej kondycji finansowej. Coraz trudniej znaleźć pracowników ze względu na brak możliwości zakwaterowania ich na terenie Toru Służewiec. Hotel pracowniczy został zburzony i w zamian nie pojawiła się żadna alternatywa. Tor treningowy jest w fatalnym stanie. Konie, za które właściciele nierzadko zapłacili wysokie kwoty, codziennie narażone są na kontuzje.

Za to tor trawiasty był w znakomitym stanie, taśmowo bito rekordy toru na różnych dystansach…

Prezentuje pan całkowicie wypaczoną tezę, świadczącą o nieznajomości tematu. Fakt, pobito aż 11 rekordów toru, co jest precedensem, bo takie „osiągnięcia” w jednym tylko sezonie wyścigowym, trwającym około sześciu miesięcy, nigdzie na świecie nie miały miejsca. Tu proste wyjaśnienie: rekordy toru pojawiają się wtedy, kiedy bieżnia jest ekstremalnie twarda, ale to niestety przekłada się bezpośrednio na kontuzje koni. Trawiasty tor wyścigowy, wskutek niewłaściwej pielęgnacji i braku prawidłowego i regularnego nawadniania, był w zeszłym roku tak kontuzjogenny, że zdrowie straciły bezpowrotnie dziesiątki koni. My, trenerzy na Służewcu, jesteśmy traktowani przez dyrektora oddziału TS jak zło konieczne, a nasze stajnie przypominają skanseny. Obecnego pana dyrektora nie widziałem na terenie stajni od sześciu lat, a od listopada w ogóle, choć bywam w budynku dyrekcji dosyć często. Od sierpnia błagam go o naprawę mojej maszyny, ponieważ nie mogę na niej pracować z końmi. Bez skutku. Co z tego, że kompleksowo wyremontowano trybunę honorową i można się nią chwalić nawet przed wymagającymi gośćmi z zagranicy, skoro w dni wyścigowe świeci ona pustkami. Pełna jest tylko wtedy, kiedy dyrekcja toru organizuje uroczyste gale dla wybrańców, podczas których można suto zjeść i wypić.

Tu wtrącę swoje trzy grosze. Podczas takich spędów właściciele koni, czyli sama sól wyścigów konnych, absolutnie wyścigowy podmiot, a nie jak sądzi pan dyrektor – przedmiot, nie są wpuszczani na trybunę honorową nawet do toalety na parterze budynku. Potrzeby fizjologiczne załatwiają w przenośnych śmierdzących latrynach, bądź wręcz w krzakach. Tak nie ma nigdzie na świecie.

Faktycznie, jest to sytuacja nienotowana nigdzie indziej na świecie. Właściciel konia to suweren przez duże „S” i ma wstęp wszędzie, podobnie jak trener koni. Rozumiem komercję, rozumiem, że organizuje się okolicznościowe gale, bądź po prostu wynajmuje się trybunę na eventy, ale moim zdaniem przynajmniej parter trybuny honorowej, bądź ostatecznie duża jego część, włącznie z toaletami, powinien być dostępny dla właścicieli zawsze, nawet podczas uroczystej gali. Pierwsze i drugie piętro, proszę bardzo, ale całkowite wyrzucenie właścicieli koni na zewnątrz obiektu jest nie tylko skandalem, ale świadczy o kompletnym braku szacunku dla osób, które rokrocznie wydają ciężkie pieniądze na zakup koni. To przede wszystkim dzięki tym ludziom w ogóle wyścigi mogą istnieć. Nowy zarząd TS powinien niezwłocznie zrewidować swoje podejście do właścicieli koni. Skoro od 15 lat nie podnosi się rocznej puli nagród, dajmy im w zamian choć szczyptę luksusu przy oglądaniu gonitw.

Dodam od siebie, bywalca toru i współwłaściciela konia wyścigowego, że gastronomia na Służewcu to byt niewiele różniący się od nicości. Ale do rzeczy – czy pański główny postulat do dzierżawcy Służewca i organizatora gonitw, to remont stajni z epoki króla Ćwieczka, czy może podwyższenie rocznej puli nagród?

Bardzo trudne pytanie, jednak dla trenera nieco ważniejszy jest stan techniczny stajni i warunki, w jakich pracuje z końmi na co dzień. Służewieckie stajnie są w fatalnym stanie technicznym. Dachy nieszczelne, a jakby tego było mało – pokryte szkodliwym azbestem. Tynk płatami odpada ze ścian, boksy mają nierówne podłogi i zagrzybione ściany. Pomieszczenia socjalne dla pracowników praktycznie nie istnieją. Za to pobiera się za dzierżawione obiekty wysoki czynsz. Tymczasem przez ostatnie kilkanaście lat nie przeprowadzono żadnej istotnej inwestycji, mającej na celu poprawę stanu technicznego budynków i warunków pracy.

Wrócę do rocznego planu gonitw i systematycznego zmniejszania do minimum liczby dni wyścigowych w sezonie…

Tegoroczny plan gonitw układał dyletant, to widać niemalże na każdej stronie dokumentu. Pan dyrektor pokazuje wyrywkowe dane o rzekomym wzroście frekwencji i sprzedaży w dni wyścigowe. To manipulacja i mit. Dział marketingu i reklamy pracuje nieudolnie. Angażuje się duże środki na popularyzację wyścigów, płacąc zewnętrznemu domowi mediowemu ciężkie miliony za akcje promocyjne. Publiczność, która w wyniku tych działań przychodzi na Służewiec, najpierw tłoczy się przy kasach biletowych, których jest zbyt mało, następnie stoi w gigantycznych kolejkach do nie dość licznych punków gastronomicznych i ma do swojej dyspozycji jedyny dostępny poziom trybuny, ewentualnie teren zewnętrzny, nie oferujący podczas złej pogody żadnego schronienia. Pozostawia to fatalne wrażenie i zniechęca ludzi do powrotu na Służewiec. Podczas weekendów, kiedy nie są rozgrywane wyścigi typu Derby czy Wielka Warszawska, można spotkać na Służewcu jedynie nieliczne grono stałych bywalców. W świetle powyższego, złą decyzją było połączenie w jednym dniu prestiżowych wyścigów w formie pięciu gal, skupiających dla przykładu Nagrodę Wiosenną (do tej pory rozgrywaną w sobotę) i Nagrodę Rulera (do tej pory rozgrywaną w niedzielę) oraz Golejewka i Jaroszówki (rozgrywane tydzień wcześniej w sobotę i niedzielę). To „nowatorskie” rozwiązanie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, spowodowało jedynie spadek zainteresowania pozostałymi weekendami. Natomiast systematyczne zmniejszanie liczby dni wyścigowych jest twardym dowodem na to, że wyścigi konne na Służewcu są dla TS tzw. piątym kołem u wozu. Przynajmniej tak traktowały je poprzednie władze spółki, które niedawno zostały wymienione.

Wnioski?

Bardzo proste. Aby wyścigi mogły się rozwijać i dobrze prosperować, potrzebny jest – oprócz atrakcyjnej puli nagród – stały dopływ nowych koni, co mogą zapewnić jedynie prywatni właściciele poprzez zakupy na zagranicznych aukcjach lub utrzymywanie i krycie własnych klaczy hodowlanych. W przeszłości to zadanie należało do stadnin państwowych, które w obecnych czasach zostały zdziesiątkowane i w hodowli koni pełnej krwi czynne pozostały jedynie dwie. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku co roku przychodziło na świat około 350 źrebiąt, obecnie tę liczbę szacuje się na 100, włączając w to źrebięta urodzone w prywatnych ośrodkach. Roczna pula nagród powinna dopingować sympatyków wyścigów do zakupu konia na własność, obecna, śmiesznie niska, niestety, zniechęca do wydawania pieniędzy. I ostatni wniosek – nowelizacja fatalnej ustawy hazardowej i działania na rzecz wpięcia końskiego totalizatora w Polsce w sieć europejską. Jeśli zagraniczni gracze będą mogli obstawiać polskie gonitwy, pule w poszczególnych zakładach radykalnie wzrosną, a np. 4 proc. odpis na rzecz PKWK zasili naszą upadającą hodowlę folblutów. Jest to zadanie przede wszystkim dla organizatora gonitw i wspólnie z nim działającego prezesa PKWK oraz lobbujących w Sejmie posłów, rozumiejących potrzebę zarabiania pieniędzy dla budżetu państwa.

Zbliża się inauguracja sezonu, porozmawiajmy więc o koniach. Chodzą słuchy, że w pańskiej kaburze, czyli w stajni, znajduje się kilkanaście nabojów typu dum-dum mogących siać spustoszenie wśród rywali. Proszę o komentarz.

Chyba chodzi o dwulatki, które faktycznie tworzą w tym roku liczną i mocną grupę. Muszę nieskromnie powiedzieć, że jest to wyjątkowo cenna rodowodowo stawka.

Mam w stajni 11 ogierów i 10 klaczy. Spółka Millenium Stud powierzyła mi cztery ogierki: syna epokowego ogiera Frankel – brata takich cracków jak Hydrangea, Hermosa, The United States, czy Fire Lily – który jest od matki Beauty Is Truth. Dalej są dwa ogierki po Sea The Moon, kupione z myślą o karierze w wieku trzech lat oraz ogierek Zinight (po Zelzal), który wydaje się wczesny i robi bardzo dobre wrażenie.

Ponoć klaczki są rodowodowo nie gorsze, a może nawet lepsze od ogierków. Co pan na to?

To się dopiero okaże. Mam wyjątkowej urody Holy Night (po Night of Thunder), wnuczkę klaczy Taghrooda; szlachetną Galikovą (po Galiway); kupioną jako odsadek Selena Gold (po Showcasing), która wychowywała się na padokach w stadninie państwa Plavac. Ponadto interesujące są Shine Star (po Sea The Stars), która imponuje wymiarami i optimum możliwości pokaże raczej jako trzylatka, klaczka po amerykańskim wspaniałym „trójkoronowanym” ogierze Justify oraz klaczka Runa (po Australia). Państwo Glinowieccy, wspólnie z panią Zuzanną Król, są właścicielami ogierka Viveko (po The Grey Gatsby). Trenuję także dwóch synów pożądanego w hodowli ogiera Almanzor. Są to Zibi Dancer własności Zbyszka Górskiego i ogierek należący do firmy „Dozbud”. Rozpocząłem współpracę z panem Grzegorowskim, dla którego kupiłem na aukcji w Deauville ogierka o imieniu Chestnut Rocket, syna francuskiego derbisty Intello, który zajął trzecie miejsce w prestiżowej gonitwie Łuk Triumfalny w Paryżu. Firma Westminster powierzyła mi dwa konie po moim ulubionym ogierze Territories: klacz Lady Ilze i ogierka jeszcze bez nazwy. Masywny polskiej hodowli Ironic to syn Mukhadrama i Iron Belle, która wygrał nagrody Oaks, Soliny i Krasnego. Właścicielem Ironica jest pan Sławomir Kowalski. W Polsce urodziły się także Dżazman (po Bush Brave), Dunkan (po Fulbright) i Jurorka (po Bush Brave), których hodowcą jest SK Moszna, jak również klaczka Isabel de Valiente (córka Yucatana i Ines d'Ecosse) z prywatnej hodowli pani Małgorzaty Linkiewicz.

Przejdźmy do folblutów starszych…

Ze stawki koni starszych wyróżnia się wymieniony wcześniej Timemaster. W poprzednich latach grupa ta była dużo liczniejsza, w tym roku został tylko on i Quibou. Zagadkowa jest Only In Dreams, córka francuskiego derbisty Le Havre, która biegała w Anglii, ale bez sukcesów. Z rocznika trzylatków najwyżej sklasyfikowane w handikapie generalnym są Bonnie Elisabeth (po Territories) i Cunning Fox (po Al Wukair), sądzę, że powinny utrzymać zeszłoroczny poziom. Do stajni dołączyły także Juvenil i Fengus, lepszy z tej dwójki jest Fengus, syn ogiera Iffraaj. Z pozostałych na uwagę zasługują Sir Siljan (po Cloth of Stars), Gant (po Manduro), który jest pełnym bratem znakomitego Good Question, oraz Regina Force (po Land Force). Poprawy oczekuję od Zabajone, powinny mu sprzyjać dłuższe dystanse. Podobnie jak Sir Siljan jest synem ogiera Cloth of Stars, który generalnie zawiódł pokładane w nim nadzieje, ale jego potomstwo z wiekiem zyskuje i jest widoczne za granicą. Nie zadebiutowały jeszcze Asteria (po znakomitym Exceed And Excel), ramowe Algiz (po No Nay Never), Fifty Five (po Reliable Man), Lady Faro (po Waldgeist) oraz Inspiracja (po Golden Tirol), która zimowała u właścicieli i dopiero wdraża się do pracy. Jest obok Triamosa (po Ecosse) reprezentantką polskiej hodowli. King Ascot (kolejny udany syn ogiera Dariyan) oraz nieduży, ale ambitny Illius (po Waldgeist), który niedawno zaczął pracować po dłuższej przerwie, mogą być pożyteczne.

Zakończymy na czystej krwi arabskiej?

Jest jej w mojej stajni niewiele. Trenuję jednego rodzynka, 6-letniego araba Almared oraz dwa młode konie arabskie Walkera i Wierzbę, wyhodowane przez pana Ryszarda Ptacha.

Wróć