Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nie znoszę przedświątecznej gorączki

20-12-2017 22:02 | Autor: Tadeusz Porębski
Wolałbym wpaść w jamę niedźwiedzia grizzly albo w kłębowisko żmij niż w drugiej połowie grudnia przekroczyć próg jakiegokolwiek hipermarketu. Przedświąteczny zakupowy obłęd działa na moją psyche destrukcyjnie, więc w tym okresie trzymam się z daleka od wielkich galerii handlowych. Korzystam z dostaw domowych oferowanych przez firmę Frisco (niniejszym wyrażam swoje uznanie za terminowość i świetną jakość dostarczanego towaru), a drobniejsze zakupy czynię w sklepikach osiedlowych, dając zarobić ich właścicielom.

Mięso, owoce, wędliny i ręcznie robione na miejscu  kopytka kupuję na bazarku przy ul. Trockiej na Targówku. Tę znakomitą "metę" na świeży najwyższej jakości towar odkryłem kilka lat temu i rokrocznie około 20 grudnia odbywam samochodem dosyć uciążliwą podróż z mojego Mokotowa, ponieważ to się per saldo opłaca. Tam bowiem – nie kusząc kupujących promocjami – dają klientowi najlepszy towar, co bardzo mi odpowiada, ponieważ słowo "promocja" budzi we mnie od kilku lat po prostu wstręt. 

Promocja kojarzy mi się niestety z oszustwem i to dosyć prymitywnym. W gwarze knajackiej prymitywne oszustwo nazywane jest "na wyrwę". Nie zliczę, ile mam na swoim koncie awantur z Bogu ducha winnymi kasjerkami w hipermarketach. Najczęściej chodziło o to, że rzekoma promocja odbywała się jedynie na papierze, konkretnie na zawieszonej na sklepowej półce metce. Przykład: wrzucam do koszyka francuski ser pleśniowy, ponieważ na metce ozdobionej dużym czerwonym słowem "Promocja" cena 10,99 zł została przekreślona, a na dolnym brzegu kusi cena 7,99 zł. Ile razy padłem na ten numer, nie zliczę, bo po prostu nie weryfikowałem paragonów. Jednakowoż od pewnego zacząłem obserwować, co kasjerka nabija na kasie. Przeciętnie na 10 tego typu "promocji" aż 7 okazywało się lipą – wybijano na kasie cenę wyższą, czyli tę przekreśloną. Na mój sprzeciw reagowano różnie, ale tłumaczenie było zawsze takie samo – przepraszamy, promocja zakończyła się o północy i pracownik zapomniał wymienić metki na prawidłową. Zapomniał, akurat...

Sztos jest prymitywny jak konstrukcja cepa, bo troje klientów zauważy i zrezygnuje z "promocji", ale siedmioro dokona zakupu tkwiąc w błogim przekonaniu, że kupiło towar tanio i zrobiło dobry interes. Naiwniacy. Dobry interes zrobili wyłącznie właściciele hipermarketu, ponieważ udało im się pozbyć towaru, który za kilka dni musieliby wyrzucić do śmieci (kończył się okres ważności). Złote żniwa notują w okresie przedświątecznym, kiedy zakupowy obłęd sięga zenitu. Podam kilka innych  metod "na wyrwę" stosowanych najczęściej przez wielkie sieci handlowe. Jednym z najbardziej powszechnych jest wkładanie towarów w duże opakowania. Osoba, która nie przeczyta dokładnie etykiety, jest przekonana, że kupuje większy produkt. Nieco bardziej wyrafinowaną sztuczką jest drastyczne zawyżenie ceny towaru, by później ją obniżyć i wmawiać klientowi, że natrafił na wyjątkową okazję. Albo sztos "na zestawy kosmetyków", które mają być tańsze niż zapakowane w zestawie kosmetyki kupowane pojedynczo. W rzeczywistości zestawy często są droższe.  

Zakupy na święta z roku na rok są coraz bardziej okazałe, a prezenty pod choinkę coraz droższe. Promocje atakują na każdym kroku, grupowe oferty zakupowe zapychają nasze skrzynki mailowe. Sprzedawcy sięgają na niespotykaną wcześniej skalę po narzędzie zwane marketingiem sensorycznym. Sklepy uprzyjemniają klientom robienie zakupów odpowiednią muzyką, świątecznym oświetleniem i zapachami, by wprowadzić ich w błogi nastrój pozwalający łatwo sięgać do ich kieszeni. Sensoryczny zakup polega na tym, by wszelkimi sposobami przymusić klienta do wzięcia produktu do ręki. To połowa sukcesu, ponieważ dotykając danego przedmiotu zaczynamy czuć się jego właścicielem. Nasz mózg już to zakodował. Jest to nowa metoda, ponieważ okazuje się, że oceniany na tępego konsument nie jest wcale taki tępy i powoli zaczyna w sklepie myśleć oraz wyciągać wnioski. Przemyślne układanie towarów na półce, czyli tzw. merchandising, wyraźnie traci swoją moc, więc trzeba szybko wymyślać coraz to nowe sztosy.

No i wymyślają. Kto? Cała armia panów i pań mających swoje biurka w wysokich szklanych domach. Jadąc czy idąc ulicami zwróćcie uwagę, ile tych szklanych wieżowców pobudowano. Setki w Warszawie, tysiące w całej Polsce. Tam się nic nie produkuje poza marzeniami. Żadnej innej produkcji służącej na co dzień człowiekowi. Co produkują na święta bankowcy? Jak to co? Różne produkty finansowe, czyli super opłacalne polisolokaty oraz kredyty. Oczywiście nie wspominają ani słowem na przykład o powszechnym podrabianiu ankiet MiFID. Co to jest? Warto wiedzieć w ogóle, a szczególnie w przedświątecznej gorączce, kiedy "okazja" goni "okazję".

Markets in Financial Instruments Directive to dyrektywa mająca chronić osoby fizyczne będące klientami instytucji finansowych. Wdrożenie tej dyrektywy ma zapewniać klientowi to, że produkt finansowy, którego ofertę otrzymuje od instytucji finansowej, będzie odpowiadał jego potrzebom i jednocześnie klient zrozumie zasady działania takiego produktu. Jeśli osoba fizyczna chce otworzyć rachunek brokerski, powinna wypełnić ankietę MiFID, z której będzie wynikało, że ma pojęcie czym jest giełda. Żeby osoba nie zaczęła zbytnio interesować się szczegółami, przedsiębiorczy pracownicy banku robią to za nią, a potem podkładają jej wypełnioną ankietę do podpisu wśród dziesiątków innych świstków. Jak klient splajtuje może poskarżyć się do przysłowiowego składu desek, bowiem własnoręcznie podpisał, że został poinformowany o plusach i minusach wciśniętego mu produktu.

Dla mnie Święta Bożego Narodzenia już dawno utraciły swój urok. Piszę to z bólem serca. Osobiście nie widzę żadnych świąt, tylko Mikołaja coca–coli, osaczającą mnie ze wszystkich stron agresywną reklamą i pseudoświąteczny blichtr w stylu amerykańskim okraszony wszechobecnymi wyprzedażami oraz krzyczącymi  napisami „Sale”. Emitowane w radiu i telewizji reklamy dzielę na infantylne, głupie i debilne. Od czasów – "Pedros? Nie, Gajos" – nie było reklamy, po obejrzeniu której byłbym skłonny kupić reklamowany produkt. Wręcz przeciwnie, większość reklamowych spotów wywołuje u mnie odruch sprzeciwu. Nawet gdybym umierał z pragnienia, nie kupię na przykład piwa reklamowanego w lodzie przez jeden z największych polskich browarów. Piwo w oszronionej butelce zanurzone w pojemniku z lodem? Co to w ogóle jest? Wiadomo, kolejne oszustwo. Większość wielkich browarów nie warzy piwa, tylko wytwarza je z enzymów. Im zimniejsze piwo, tym bardziej zanika jego smak i aromat. Zasada jest prosta: piwa jasne pszeniczne podaje się w temperaturze około 5 st. C, te o kolorze bursztynowym i brązowym pomiędzy 7 a 13 st. C, zaś ciemne portery i Guinness w temperaturze pokojowej.

Myślę sobie, że to agresywna, wciskająca się wszędzie reklama powoduje, iż w czasach ogólnej dostępności do wszelakich dóbr naród dostaje przed świętami małpiego rozumu, co widać na każdym kroku – w domach, w galeriach handlowych, na parkingach i na jezdniach (zajeżdżanie drogi, wymuszanie pierwszeństwa przejazdu, nadużywanie klaksonu, spotęgowana agresja kierowców). Gdzie oni się tak spieszą? Co się z ludźmi porobiło? Rozumiałem ten pęd za czasów komuny, kiedy o każdy kilogram mięsa czy cytrusów trzeba było stoczyć morderczą walkę w wijących się pod sklepami ogonkach. Ale dzisiaj? Dobrze pamiętam, co w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych działo się pod sklepami. Pamiętam sklep mięsny w sąsiedztwie. W kolejce około sto osób, przez szybę patrzyłem jak przy ladzie obsługiwało klientów sześć ekspedientek, a cztery inne przyjmowały pieniądze i cięły kartki na żywność, bo nie dowieźli masła. Jakoś nie było wtedy tyle agresji i cwaniactwa, ludzie szanowali się bardziej niż dzisiaj i przyjmowali swój los z godnością. Było tak jakoś wolniej i spokojniej...

Około godziny 17 życie w mieście powoli zamierało. Godzinę później o taksówce można było tylko pomarzyć. Ruch kołowy praktycznie nie istniał, ponieważ Warszawa miała wówczas tylko kilkanaście tysięcy prywatnych aut, dzisiaj jest ich bodaj więcej niż warszawiaków. Wtedy – za oknami cisza jak makiem zasiał i puste podwórko. Po kolacji śpiewanie kolęd. To było coś, co czyniło wigilię dniem absolutnie wyjątkowym. Dzisiaj, cztery dni przed wigilią, większość ludzi ma kolęd po dziurki w nosie. Słuchają ich bowiem od miesiąca całymi godzinami jak tylko przekroczą bramy galerii handlowych i hipermarketów. A co powiedzieć o pracownikach wielkich sieci handlowych, którzy przez osiem i więcej godzin muszą słuchać płynących z głośników pieni? Czy dla nich wigilijne kolędowanie może być atrakcją? Nie sądzę.  Tęsknię do tamtych świąt, mimo że trzeba było mieć wówczas w nogach motorek i cierpliwość benedyktyna. Niestety, to se ne vrati, jak mawiają nasi południowi sąsiedzi. Święta Bożego Narodzenia utraciły na zawsze wymiar czysto rodzinny i mają obecnie wymiar dramatycznie komercyjny. Trzeba się jednak z tym pogodzić, bo życie toczy się dalej. I tyle.

Drodzy Czytelnicy "Passy" – Wesołych i Dosiego od Tadeusza Porębskiego! Osobne życzenia dla JE Jorge Marti Martineza, ambasadora Republiki Kuby w Polsce i jego małżonki señory Mirty Karchik oraz dla Hani i Violi zarządzających pensjonatem "Pod Jemiołą" w Ciechocinku, który stał się moim ulubionym miejscem do spędzania urlopu.     

Wróć