Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

O Czerwonych Khmerach dawno zapomniano…

29-11-2023 22:26 | Autor: Tadeusz Porębski
Turystyczna strona mojej dwutygodniowej wyprawy do Kambodży, skąd właśnie wróciłem, była elementem bardzo ważnym przy podejmowaniu decyzji, ale nie jedynym. Chciałem przekonać się na własne oczy, do czego może doprowadzić szalona ideologia, która kosztowała życie jednej trzeciej narodu kambodżańskiego, czyli około trzech milionów osób zamordowanych i zatłuczonych na tzw. polach śmierci. Chodzi oczywiście o dyktaturę Czerwonych Khmerów, których bestialstwo świat poznał po czterech latach ich panowania w Kambodży. Wiedzę o nich czerpałem z wielu publikacji, ale oczy na masową eksterminację otworzył mi dopiero film fabularny „Pola śmierci” z 1984 r. w reżyserii Rolanda Joffé. Film opowiada o losach i przyjaźni dwóch dziennikarzy – Amerykanina Sidneya Schanberga, korespondenta dziennika „The New York Times” oraz współpracującego z nim kambodżańskiego tłumacza i przewodnika Ditha Prana, którego zesłano do obozu pracy na polach śmierci. Był tam przez 4 lata, cudem utrzymał się przy życiu i w 1979 r. udało mu się uciec do Tajlandii, skąd wyjechał później do USA. Dr Haing S. Ngor, odtwórca postaci Prana w filmie „Pola śmierci”, otrzymał w 1985 r. Oscara dla najlepszego aktora drugoplanowego.

Kim byli Czerwoni Khmerzy? Khmerska Partia Ludowo – Rewolucyjna została utworzona w 1951 roku. Dwanaście lat później władzę w tym skrajnie komunistycznym, szowinistycznym i nacjonalistycznym ugrupowaniu objął Saloth Sar, który obrał pseudonim Pol Pot, a po zdobyciu władzy w Kambodży w roku 1975 został „Bratem Numer Jeden” oraz „Wujkiem Sekretarzem”. On sam i jego najbliższe otoczenie to kambodżańscy intelektualiści studiujący na paryskiej Sorbonie.

Czerwoni Khmerzy negowali zdobycze Rewolucji Francuskiej, twierdząc, że nie spełniła ona nadziei mas na lepsze jutro, ponieważ burżuazja, czyli klasa próżniacza, nie została totalnie zgładzona. Postanowili stworzyć typ nowego państwa i nowego człowieka – samowystarczalnego, odizolowanego od pokus zgniłego Zachodu i utrzymującego się z tego, co sam zdoła wyprodukować. Ich sen spełnił się w kwietniu 1975 roku. Po zajęciu stolicy Phnom Penh liderzy Czerwonych Khmerów ogłosili powstanie Demokratycznej Kampuczy i „Rok Zerowy”. W ramach akcji zwalczania wpływów zgniłej cywilizacji zachodniej zaczęto przekształcać Kambodżę w kraj rolniczy i samowystarczalny. Zamknięto szkoły, szpitale i fabryki, zlikwidowano banki i pieniądz jako zbędny w nowym ustroju, zdelegalizowano religię, zlikwidowano własność prywatną i zaczęto wysiedlać ludność miast na tereny wiejskie do tzw. kolektywnych gospodarstw rolnych, czyli po prostu do obozów pracy przymusowej.

Czerwoni Khmerzy systematycznie mordowali wszystkie osoby, które miały jakiekolwiek powiązanie z poprzednim reżimem, a także fachowców i intelektualistów – zabijano nawet za sam fakt posiadania okularów optycznych na nosie lub zbyt delikatne dłonie. Realizacja „Roku Zerowego” pochłonęła życie milionów ludzi, do dzisiaj nie sposób ustalić dokładnej liczby ofiar ludobójstwa, ale mówi się o ponad trzech milionach istnień ludzkich. Liczba mieszkańców stolicy kraju Phnom Penh zmalała wskutek przymusowych przesiedleń z dwóch milionów do… 23 tysięcy. Całe szczęście, że Czerwoni Khmerzy w swym nacjonalistycznym szale nadepnęli na odcisk sąsiadom – Wietnamczykom. W styczniu 1979 r. zaprawieni w bojach z US Army żołnierze Vietcongu przekroczyli kambodżańską granicę i wspólnie z antypolpotowską 4. Dywizją Piechoty, kierowaną przez Heng Samrina, błyskawicznie rozbili oddziały Czerwonych Khmerów, którzy schronili się w górach. Rozpoczął się proces demokratyzacji Kambodży trwający do dnia dzisiejszego. W mojej wizie wjazdowej widnieje stempel The Kingdom of Cambodia (Królestwo Kambodży).

Co mnie najbardziej dziwi w ostatnich kilku dekadach historii tego kraju? To, że żaden z przywódców Czerwonych Khmerów nie został osądzony. Pol Pot, zbrodniarz wojenny i twórca najskrajniejszej formy totalitaryzmu w całej historii ludzkości, nauczyciel z zawodu, zmarł w 1998 r. śmiercią naturalną, przebywając w areszcie domowym. Upiekło się także jego najbliższym towarzyszom – ludobójcom. Jedynym skazanym za popełnione zbrodnie był Kaing Guek Eav, komendant okrytej ponurą sławą katowni Tuol Sleng (S-21) w Phnom Penh, znany także pod pseudonimem „Towarzysz Duch”. Dostał dożywocie, ale dopiero w 2009 roku. Zmarł w więzieniu z przyczyn naturalnych w 2020. Dawne więzienie Tuol Sleng to dzisiaj Muzeum Ludobójstwa, które oczywiście odwiedziłem. Jak za wszystko w Kambodży, za wstęp trzeba zapłacić amerykańskimi dolarami. Czy było warto? I tak, i nie. Tak, bo na własne oczy mogłem zobaczyć, co jeden człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, kierując się szaloną ideologią. Nie, bo przez dwa dni nie mogłem dojść do siebie. Z moich dwutygodniowych obserwacji wynika, że Khmerzy dosyć szybko poradzili sobie z narodową traumą, wywołaną czteroletnią dyktaturą Pol Pota i jego bandy. Nie chcą o tym okresie rozmawiać, a większość w ogóle nie zna tamtych czasów. Nic dziwnego, średnia wieku w tym kraju, to…niespełna 29 lat.

Kambodża należy do najsłabiej zurbanizowanych krajów tego regionu, w miastach mieszka tylko 13 proc. całej populacji. Na wsiach – jak to w Azji – bieda aż piszczy, ale miasta, a szczególnie stolica Phnom Penh, przeżywają dynamiczny rozwój. Widać wpływy kapitału chińskiego, francuskiego i japońskiego, ale także mieszkający w tym kraju na stałe Polacy stanowią wpływową i dostrzeganą przez władzę grupę inwestorską. Są posiadaczami ogromnych połaci ziemi, na których hodują awokado i orzeszki nerkowca, mają własne restauracje, hotele, biura podróży i przedsiębiorstwa produkcyjne. Obszerny materiał o Polakach w Kambodży, ich dochodowych interesach i o dzikiej Kambodży, znanej niewielu osobom w Polsce, napiszę w świątecznym wydaniu „Passy”.

Podróż do tego dalekiego kraju w Azji to minimum 20 godzin, więc nie każdemu ją zalecam. W tamtą stronę było jako – tako. Z Okęcia ponad 5 godzin lotu do Ad-Dauhy w Katarze, stamtąd 8 godzin w powietrzu do Sajgonu w Wietnamie, tam tzw. postój techniczny przez godzinę i po 40 minutach lądowanie w Phnom Penh. Łącznie ponad 17 godzin. Z powrotem było dużo gorzej. Z Phnom Penh do Singapuru, tam 3 godziny na lotnisku – gigancie, stamtąd ponad 8 godzin do Ad-Dauhy, kolejne 2,5 godziny na tamtejszym lotnisku i wreszcie 5,5 godziny do Warszawy. Po 30-godzinnej podróży ledwo zipałem i do chwili obecnej jeszcze nie doszedłem do siebie. Ale summa summarum opłacało się, bo przeżyłem przygodę życia w kraju dalekim, egzotycznym i nieznanym, poznałem tamtejszą kulturę, odwiedziłem tamtejszą dżunglę, powierzyłem swój los oraz mojej rodziny dobremu Buddzie, a pośrednikiem był mnich, który wymodlił dla mnie powodzenie oraz obfitość wszelakiego dobra.

Poznałem też świetnych facetów z Polski, prawdziwych tytanów pracy, którzy na mocno dziewiczym dla Europejczyka – szczególnie dla Polaka – gruncie radzą sobie znakomicie tak w biznesie, jak i w życiu rodzinnym. Większość zamieszkałych tam na stałe jest ożenionych z Khmerkami. Wielożeństwo jest w Kambodży dozwolone, ale trzeba wykazać władzom, że jest się posiadaczem majątku wystarczającego na utrzymanie aż dwóch rodzin.

I na koniec coś, czego nie mogłem pojąć – ruch kołowy na jezdniach. Tam pierwszeństwa przejazdu nie wytyczają znaki drogowe, pierwszeństwo zawsze ma ten większy. Jeżdżą na styk, na tzw. papier, a mimo to przez dwa tygodnie nie widziałem nawet jednej stłuczki. W powietrzu czuć ogromny szacunek do pozostałych uczestników ruchu – noga czy ręka z gazu i płynnie przepuszcza się pojazdy włączające się. Oni wszyscy wiedzą bowiem, że za moment sami będą potrzebowali włączyć się do ruchu. Tak to powinno działać wszędzie, ale niestety nie działa. W Polsce na pewno nie, przekonałem się o tym już w drodze z lotniska do domu.

Wróć