Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

O nakręcaniu spirali euforii i nienawiści

06-09-2017 20:47 | Autor: Tadeusz Porębski
Swego czasu poświęciłem felieton gadulstwu sportowych komentatorów telewizyjnych, które uniemożliwia telewidzom sycenie się boiskowymi zmaganiami w trakcie imprez najwyższej rangi. Antenowe gadulstwo przybiera rozmiary plagi i należy to zjawisko zwalczać.

Niestety, szefowie redakcji sportowych największych stacji telewizyjnych jakby nie dostrzegali tego poważnego problemu. Mało tego – zatrudniają kolejnych gęgaczy w rodzaju pana Tomasza Hajto, byłego reprezentanta Polski w kopanej, który wielu telewidzom, w tym mnie, skutecznie obrzydził oglądanie futbolu w telewizji. Jego połajanki i pseudoprofesjonalne pokrzykiwania „No wejdź tam w pole karne, pokiwaj, pobaw się!” lub „Asysta Zielińskiego to taka truskawka na torcie” spowodowały, że zrezygnowałem z oglądania drugiej połowy meczu Polska – Kazachstan. Zawyłem do ekranu: „Sam jesteś truskawka, niedouczony błaźnie!” i zabrałem się za czytanie książki.

Kolejnym grzechem głównym naszych komentatorów sportu jest nakręcanie spirali sukcesu, co przeważnie kończy się kompletną klapą, kompromitacją i wstydem na całą Polskę. Przykłady można mnożyć, a z ostatnich to kompromitacja naszych szczypiornistów podczas zeszłorocznych mistrzostw Europy oraz siatkarzy podczas zakończonego w minioną niedzielę turnieju o mistrzostwo naszego kontynentu w siatkówce. W obu przypadkach organizatorem mistrzostw była Polska.  W obu przypadkach dziennikarze prasowi wespół z komentatorami tv nakręcili spiralę do niebotycznych rozmiarów, zawczasu kreując nasze drużyny na triumfatorów tych międzynarodowych turniejów. W obu przypadkach powinni schować się w mysią dziurę, ponieważ ich prognozy trącące triumfalizmem, a nawet nacjonalizmem – runęły niczym domek z kart.

Ci ludzie chyba są otumanieni, a może po prostu brak im profesjonalizmu, skoro nie potrafią dostrzec, iż nasze drużyny narodowe w grach zespołowych po prostu nie mają klasy – potrafią wznieść się na wyżyny i wygrać z najlepszym, by zaraz ulec przeciętniakowi. Klasowe drużyny przeważnie nie zawodzą, podobnie jak klasowe konie wyścigowe. Klasowy folblut nigdy nie przegra z rywalem z III czy IV grupy. Niemieccy futboliści, brazylijscy siatkarze, czy francuscy szczypiorniści mogą sprawić zawód swoim fanom raz bądź dwa razy w skali dekady. Polskim drużynom zdarza się to rokrocznie, dlatego bądźmy ostrożniejsi w szacowaniu szans naszych reprezentacji w zbliżających się turniejach.

Po sensacyjnej wygranej w 2016 r. z Francuzami – mistrzami olimpijskimi i mistrzami świata – większość naszych sportowych dziennikarzy okrzyknęła Polaków mistrzami Europy w szczypiorniaku. Cóż to była za euforia… Kubeł zimnej wody został wylany na rozgorączkowane głowy już w następnych meczu, w którym Polacy przegrali z Norwegią, a lodowaty prysznic sprawili nam Chorwaci, gromiąc nasz team strzeleniem aż 37 bramek. Rozmiary porażki wstrząsnęły całym krajem –  pretendenci do tytułu mistrzów kontynentu dają sobie strzelić na swoim terenie prawie 40 bramek?! To nie porażka, to blamaż. Klasowe drużyny nie przegrywają w takich rozmiarach. Mogą ulec rywalom, to oczywiste, bo sport jest sportem, ale liczy się także styl przegranej.

Ten spektakularny przykład niepotrzebnego nakręcania spirali sukcesu niczego niestety nie nauczył naszych komentatorów. Sytuacja powtórzyła się rok później podczas mistrzostw Europy w siatkówce organizowanych w Polsce. Przed inauguracyjnym meczem z Serbami na Narodowym trąbiono wyłącznie o tym, jak gładko pokonaliśmy ich ostatnio na tym samym obiekcie. Spekulowano wyłącznie o rozmiarach naszego zwycięstwa, porażki nikt nie dopuszczał, a pan Wojciech Drzyzga  – jeden z wybijających się polskich gęgaczy – bredził o Mazurku Dąbrowskiego, który miałby być odgrywany po zwycięskim finale. I tu kubeł zimnej wody na rozgorączkowane łby został wylany błyskawicznie. Polacy gładko ulegli Serbom, natomiast lodowaty prysznic sprawili im tym razem Słoweńcy, którzy ograli naszych zuchów praktycznie na luzie.

Okazuje się, że naszych gęgaczy nic nie jest w stanie napełnić rozsądkiem i umiarem.  Ostatnio chlubią się, że polscy futboliści są obecnie na 5. miejscu w rankingu FIFA, więc na przyszłorocznych mistrzostwach świata w Rosji znajdą się w gronie faworytów. Ponownie nakręcana jest spirala sukcesu i ponownie prognozy zdadzą się psu na budę. Dlaczego? Bo ten, kto potrafi patrzeć na piłkę nożną szeroko otwartymi oczami, których nie przykrywają biało-czerwone klapki, musi dostrzec, że dysponujemy drużyną świetnie zarabiających przeciętniaków ozdobioną jednym jedynym asem w postaci Roberta Lewandowskiego, gracza światowego formatu. Tylko że mecze kopanej wygrywa drużyna, a nie jeden futbolowy as.

Trafiliśmy do bardzo słabej grupy eliminacyjnej, a mimo to nadal nie możemy być pewni awansu. Ostatnia klęska z Danią, męki z Kazachstanem oraz zbliżający się mecz z depczącymi nam po piętach i posiadającymi bardzo dobrą defensywę (tylko 7 straconych bramek) Czarnogórcami nakazują ostrożnie ważyć nasze szanse. Błagam, nie róbmy z polskiej drużyny teamu klasy europejskiej, bo po raz kolejny będziemy oszukiwać samych siebie. Niech nas nie zmyli wysoka pozycja w rankingu FIFA, którą się chlubimy. Z czego ona wynika? Całkowita liczba punktów dla danego kraju jest średnią punktów wszystkich rozegranych meczów z ostatnich 4 lat, z premiowaniem meczów rozegranych niedawno. Mecze rozegrane w przeciągu 12 ostatnich miesięcy mają wagę 100 proc., zaś te w poprzednich latach odpowiednio wagę 50, 30 i 20 proc. Ostatnio wygrywaliśmy ze słabeuszami: z San Marino, Gibraltarem, Mołdawią, Irlandią Płn., Armenią, Serbią, Finlandią, Kazachstanem, Litwą i raz fuksem z Niemcami. Te na ogół trzeciorzędnej wartości zwycięstwa przysporzyły nam wiele punktów i wywindowały w rankingu FIFA. Jednak w starciach z mocniejszymi zespołami (Holandia, Anglia, Urugwaj, Ukraina, Słowacja, Szkocja) przegrywaliśmy.     

Po raz drugi traktuję swój felieton jako protest przeciwko ciągłemu nakręcaniu spirali sukcesu. Polski dziennikarz sportowy powinien, a nawet wręcz musi być sympatykiem narodowej reprezentacji, ale nie może przeistoczyć się w mającego klapki na oczach kibola. Umiar, umiar i jeszcze raz umiar. "Rzeczą zmysłów jest oglądać, rzeczą intelektu myśleć" – wbijcie sobie, panowie komentatorzy, do głów tę mądrą maksymę autorstwa wielkiego myśliciela Immanuela Kanta. Nie zalewajcie nas potokiem słów podczas telewizyjnych transmisji. Bierzcie przykład ze św. pamięci Bohdana Tomaszewskiego, który posiadł rzadką zdolność żonglowania słowami poprzez używanie ich minimalnej liczby i wręcz tępił, na swój elegancki sposób, gadulstwo na antenie. Chcemy oglądać zawody w spokoju, opatrzone krótkim, fachowym komentarzem, co da nam możliwość dokonywania własnej analizy wydarzeń na boisku. Mamy do tego prawo, ponieważ za usługi w postaci telewizyjnych transmisji płacimy dobrą polską złotówką.

Na koniec jeszcze jeden protest, tym razem przeciwko nakręcaniu spirali nienawiści przez polski rząd, który coraz częściej kąsa Niemców domagając się reparacji wojennych. Nie mam zdania, czy dzisiaj, grubo ponad pół wieku od zakończenia wojny, ma sens domaganie się biliona euro odszkodowań. Pytam jedynie, czy prezentowana przez nasz rząd forma jest odpowiednia i czy może ona przynieść jakikolwiek efekt. Pan minister Macierewicz skomentował ostatnio w Sulejowie – w swój dosyć specyficzny sposób – bombardowanie tego miasteczka w pierwszych dniach działań wojennych: „To nie byli hitlerowcy, to byli Niemcy”. Bardzo to dyplomatyczna wypowiedź, nie ma co.

A ja się z panem Antosiem nie zgodzę – to byli hitlerowcy. I dodam coś jeszcze od siebie, tak dla otrzeźwienia ministerialnego umysłu: wcale nie bronię Niemców, którzy dali się zwieść ideologii głoszonej przez małego kaprala i jego kompanów z NSDAP, ale – po pierwsze, wojenne pokolenie wymarło, a dzieci, zgodnie z katolicką nauką, nie powinny odpowiadać za grzechy rodziców; po drugie zaś, nie każdy Niemiec noszący hitlerowski mundur był zbrodniarzem. Czy pan minister wie, kto uratował przed zniszczeniem największą polską świętość, czyli relikwie św. Wojciecha? Właśnie znienawidzony przez pana ministra Niemiec, a konkretnie sierżant Wehrmachtu pan Urban Thelen, który  w lipcu 1941 r. przewiózł pociągiem z Gniezna do Inowrocławia szczątki świętego przełożone do drewnianej skrzynki owiniętej w papier i oddał tamtejszemu proboszczowi, który ukrył je w posadzce zakrystii kościoła św. Mikołaja. Sam papież Jan Paweł II, czczony przez ministra Antoniego oraz jego kolegów z PiS, osobiście podziękował w 1997 r. panu Thelenowi za ten akt wielkiej odwagi i obdarował tego Niemca specjalnym medalem. Ten sam papież przez cały swój pontyfikat nawoływał do POJEDNANIA, ale to słowo widocznie jest obce żarliwemu katolikowi Antoniemu Macierewiczowi.

Wróć