Tylko złap wtedy, człowieku, na lampowym radiu „Pionier” w bakelitowej obudowie zachodnią rozgłośnię! Komunistyczne stacje zagłuszające (m. in. w Pyrach) nastawione były na uniemożliwianie słuchania Radia „Wolna Europa”, ale przy okazji zagłuszały wszystko, co nadawał Zachód. Trzeba było zamontować specjalną antenę, by po raz pierwszy usłyszeć Beatlesów. Mieszkałem na ostatnim, czwartym piętrze, postanowiłem więc zamontować antenę na dachu budynku. Ale jak się tam dostać? Mowy nie było, by wyłudzić od wyjątkowo czujnego dozorcy o ksywie „Kasztan” klucz na strych. Skombinowałem więc 10 metrów kabla, skonstruowałem prymitywną antenę z jakichś pręcików i przez okno, po rynnie jakoś wdrapałem się na dach. Aliści okazało się, że trudniej zejść z dachu, niż na niego wejść. Nie było co kwitnąć za długo na szczycie budynku, bo sąsiedzi i dozorca łacno mogli mnie zdekonspirować. Zacząłem schodzić i podczas tego hazardu nagle omsknęła mi się noga. Pode mną kilkunastometrowa przepaść, a w mieszkaniu poza mną nikogo nie było. Tylko dzięki temu, że uprawiałem sport i byłem sprawny fizycznie, mogę dzisiaj pisać ten felieton. „Kostusia” po raz pierwszy była bardzo blisko. Ale cóż tam „kostusia” – dzięki karkołomnej wspinaczce, grożącej śmiercią lub kalectwem, mogłem słuchać zachodnich nowości muzycznych w całkiem dobrej jakości. Można więc powiedzieć, że moja miłość do rocka rodziła się w bólach.
Z upływem lat sytuacja poprawiała się, koledzy mający wysoko postawionych rodziców przynosili na prywatki winylowe longplaye najpopularniejszych naonczas na Zachodzie formacji rockowych. Słuchaliśmy do znudzenia Stonesów, Beatlesów, Animalsów i pojawiających się niczym grzyby po deszczu coraz to nowych zespołów, z coraz nowymi przebojami. Mniej więcej po trzech dekadach uwielbiania rocka znalazłem moje trzy ulubione formacje. Są to do dzisiaj The Rolling Stones, Pink Floyd oraz Dire Straits. Jak idzie o gitarzystów, na czubie są u mnie Mark Knopfler (Dire Straits) – jedyny wybitny muzyk nie używający kostki i grający palcami, a za nim Jimmy Page (Led Zeppelin), Joe Walsh (The Eagels), Steve Hackett (Genesis) – wynalazca niepowtarzalnej, trudnej do naśladowania techniki zwanej „tapping”, spopularyzowanej przez kolejnego fenomena gitary Eddiego van Halena. Czterej pierwsi jeszcze żyją, Eddie van Halen odszedł niestety w październiku 2020 r. To postać w muzyce rockowej zupełnie wyjątkowa, talent najwyższej miary, jeden z moich gitarowych idoli, muszę więc poświęcić mu trochę miejsca w swoim felietonie.
Eddie van Halen urodził się w Amsterdamie w rodzinie muzyków. Jego ojciec grał na klarnecie i to on zaszczepił w synu muzycznego bakcyla. W 1968 r. rodzina przeprowadziła się z Holandii do Pasadeny, na przedmieścia Los Angeles. Początkowo Eddie pracował jako roznosiciel gazet, ale wraz z bratem jednocześnie ćwiczył grę na różnych instrumentach. Wybrał perkusję, a jego brat Alex gitarę. Okazało się jednak, że Alex posiada dużo większe predyspozycje do gry na perkusji, więc zamienili się instrumentami. Eddie uczył się gry na gitarze przez dwa lata, resztę swojej wyjątkowej techniki wypracował podczas samodzielnych ćwiczeń. Szybko założył zespół rockowy, który nazwał po prostu „Van Halen”. Już ich debiutancki album, wydany 10 lutego 1978 r., osiągnął sukces komercyjny oraz artystyczny. Do dziś jest uważany za jeden z najważniejszych albumów rockowych w historii. W utworze „Eruption” Eddie zagrał niesamowite solo gitarowe dając próbkę swoich gigantycznych możliwości. Stało się jasne, że na rockowej scenie objawił się nowy geniusz gitary. Kiedy w latach pięćdziesiątych Leo Fender projektował model elektrycznej gitary Stratocaster, nie był w stanie przewidzieć, że już za dwadzieścia lat nieznany nikomu młodzik rodem z Holandii wpędzi w kompleksy większość gitarowych bożków. Po ogarnięciu „tappingu” specjalnością Eddiego stało się „finger hammering” nazywane przez wtajemniczonych „młotkowaniem”. Z prawą ręką na gryfie przy jednoczesnej „wybiórce” lewą wydalał Eddie z gitary potoki błyskawicznie następujących po sobie dźwięków. Nikt nie jest w stanie nawet zbliżyć się dzisiaj do oryginału.
Zespół Van Halen sprzedał ponad 80 milionów płyt, dzięki czemu zajmuje 60 miejsce na liście artystów, którzy sprzedali największą liczbę krążków. Ale formacja Van Halen to nie tylko Eddie. W 1974 r. bracia poznali niejakiego Davida Lee Rotha, obdarzonego przez naturę matowym, chropawym głosem. Eddie od razu wiedział, że znalazł solistę, który idealnie wpisuje się w muzyczne emploi zespołu. Ale z Davidem nie było łatwo się dogadać. Był rozpuszczony jak dziadowski bicz, ponieważ wywodził się z bardzo bogatej żydowskiej rodziny. Jego ojciec – wybitny profesor ze specjalizacją okulisty – zarabiał miliony na swojej praktyce lekarskiej, robił też w nieruchomościach. Wszystko wskazywało na to, że kariera jego przystojnego synka Davida – fircyka, lowelasa, obiboka i patentowanego lenia – będzie się rozwijać w eleganckich dyskotekach i klubach dla bogaczy. Pewnie tak by się stało, gdyby nie doszło do spotkania Davida z Eddie van Halenem. Obaj mieli naturę dominującą, więc minęło sporo czasu zanim wreszcie się dogadali. I okazało się, że David to jeden z najlepszych frontmanów w historii rocka. W 2009 r. został sklasyfikowany na 9. miejscu listy 50. najlepszych heavymetalowych frontmanów wszech czasów. Roth nagrał z Van Halen kilka kapitalnych albumów, jak m. in. „Van Halen II” (1979), ale w dniu 1 kwietnia 1985 r., po jedenastu latach współpracy, rozstał się z zespołem.
Rok wcześniej David Lee Roth napisał tekst do skomponowanego przez Eddiego utworu „Jump” (często emitowany w telewizji przy okazji transmitowania konkursów skoków narciarskich). Przed wydaniem tego singla nic nie zapowiadało jego oszałamiającej kariery. A to właśnie ten utwór wprowadził zespół na pierwsze miejsca list przebojów i zapisał go na zawsze w historii rocka. Tekst piosenki wziął się z prawdziwej sytuacji, która miała miejsce gdzieś w Stanach w 1983 r. W wiadomościach telewizyjnych nadawano dramatyczną relację z próby samobójczej, podczas której pewien facet zamierzał skoczyć z mostu. Roth był akurat przy telewizorze i ponoć usłyszał, jak któryś z gapiów krzyczy do potencjalnego samobójcy „Go ahead and jump!”. To go zainspirowało do napisanie tekstu, ale męczony później przez lata pytaniami niezmiennie odpowiadał, że w piosence „Jump” słowa te są zaproszeniem do miłości, mają więc zupełnie odmienny sens. Teledysk „Jump” to perełka wśród prawdziwych pereł. Dave występuje w nim w stroju linoskoczka i kręci salta z miejsca dając pokaz wyjątkowej sprawności fizycznej, natomiast gitarowe solo Eddiego to crème de la crème wszystkich gitarowych solówek wykonanych przez najwybitniejszych mistrzów tego instrumentu. Eddie van Halen odszedł, ale dla mnie jest nieśmiertelny, tak jak nieśmiertelna jest jego muzyka.
Po kolei odchodzą giganci estrady, kultowi kompozytorzy i muzycy. Obserwuję to wymieranie z coraz większym przerażeniem, ponieważ pozostawiają po sobie pustkę. Po kolei żegnali się z tym światem Jeff Beck, Tina Turner, Charlie Watts, Vangelis i obdarzony demonicznym głosem Meat Loaf, a z naszej sceny zeszli ostatnio Krzysztof Krawczyk, Jacek Zieliński (Skaldowie), Wojciech Korda (Niebiesko-Czarni) i Romuald Lipko (Budka Suflera). Ciężko o godnych następców, bo widzę i słyszę jedynie miernoty zaprogramowane na kasę i tanią popularność. Niestety, giganci muzyki rozrywkowej rodziły się raz na 100 lat, a dzisiaj nawet rzadziej. I to jest bardzo bolesne.