Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Po co ten owczy pęd do nauki?

17-07-2019 20:48 | Autor: Maciej Petruczenko
Od kiedy tak zwanej Polsce Ludowej udało się zlikwidować kompromitujący nasze społeczeństwo analfabetyzm, trwa pęd do nauki i przybywa pokoleń, które już nie muszą podpisywać się jedynie trzema krzyżykami. W czasach PRL władze wprost nobilitowały ludzi z wyższym wykształceniem, co polegało na tym, że jak ktoś zostawał magistrem nauk, to należało go obowiązkowo zatrudnić. Jeśli wykształcił się np. na magistra sztuki aktorskiej, a nie było miejsca w teatrach, to wyszukiwano mu zatrudnienie gdziekolwiek – w domu kultury, w bibliotece czy zgoła w jakimś urzędzie. Ówczesna władza wychodziła bowiem z założenia, że „magister” – to brzmi dumnie.

Czasy się jednak zmieniły i coraz częściej człowiek dochodzi do wniosku, że „magister” to raczej brzmi durnie, tym bardziej ,że i wielu doktorom nauk zbytniej mądrości nie można zarzucić. W latach 90-tych XX wieku zapanowała u nas moda na zakładanie prywatnych wyższych uczelni – takich jak np. Uniwersytet w Rykach. Głównym ich celem było oczywiście zgarnianie kasy przez właścicieli, a kontrole poziomu nauczania w tych prowincjonalnych Harvardach, Oxfordach i Cambridge’ach bardzo długo były co najmniej iluzoryczne. Te szacowne uczelnie – jakżeby inaczej – podbierały wykładowców placówkom państwowym. I doszło do tego, że gdy rektor Uniwersytetu Warszawskiego zwoływał posiedzenie uczelnianego Senatu, w gronie zebranych zasiadało w pewnym momencie bodaj osiemnastu innych rektorów – z wszelkiej maści prywatnych akademii nauk. Owi rektorzy, rzecz prosta, chcąc nie chcąc, zaniedbywali swoje podstawowe obowiązki, jakie narzucała im Alma Mater, goniąc za groszem do Ryk czy gdzie ich tam jeszcze oczy poniosły. Tamten „pęd do nauki” szybko przyniósł zauważalny efekt: w światowym rankingu nawet nasze najszacowniejsze uniwersytety i politechniki mocno spadły i stan ten w zasadzie trwa do dzisiaj.

Obecnie kombinuje się, co zrobić, żeby w tym rankingu skoczyć w górę, ale zanim to ewentualnie nastąpi, musimy obserwować skutki reformy na poziomie szkolnym, bo likwidacja gimnazjów wywołała niemałe zamieszanie. Właśnie zakończono zasadniczy etap naboru do szkół średnich i – jak ogłosił prezydent stolicy Rafał Trzaskowski – zabrakło miejsc dla ponad 3000 uczniów. Komunikat z placu Bankowego został jednak od razu skontrowany przez wiceprzewodniczącego komisji oświaty przy Radzie Warszawy doktora Błażeja Pobożego (PiS), który zarzucił Trzaskowskiemu i jego drużynie manipulację. Dr Poboży tak oto ocenił szacunkową liczbę 3000 nieprzyjętych:

„Na tę liczbę należy patrzeć przez pryzmat jeszcze dwóch innych danych: po pierwsze, ile jeszcze zostało wolnych miejsc w szkołach po pierwszym okresie rekrutacji, które będą mogły być wykorzystane w rekrutacji uzupełniającej, a także tego, ile osób spoza Warszawy aplikowało do stołecznych szkół. Od liczby osób, które aplikowały, należy odjąć liczbę miejsc, które zostały nieobsadzone. Wtedy wyjdzie około 500 osób, a nie trzy tysiące” – wyjaśnia radny.

Nawet to wyjaśnienie nie zmienia wszakże faktu, iż z uwagi na reformę oświaty trzeba w skali całego kraju gwałtownie powiększyć liczbę klas i uczniów w tych klasach, a przede wszystkim poszukać miejsca na zwiększony nagle regiment młodzieży i ciągnąć szkole lekcja do wieczora. Uczniowie z Warszawy, Łodzi lub Poznania mogą się cokolwiek zirytować, gdy w telewizji pojawiają się informacje, iż wolne miejsca czekają na nich gdzieś pod Szczecinem, Rzeszowem, w Olsztynie lub Suwałkach. Poza wszystkim zaś dyskutuje się teraz o tym, czy nasza młodzież musi być wysoko wykształcona, pchając się najpierw do liceów, a potem na uniwersytety, podczas gdy na rynku pracy brakuje ślusarzy, kaletników, kamieniarzy, kucharzy, kelnerów, spawaczy, operatorów dźwigów, a i z kadrami dorożkarskimi, prawdę mówiąc, cokolwiek krucho. Kościół melduje z kolei, że do seminariów duchownych chłopaki bynajmniej nie walą drzwiami i oknami, a z dziewczyn akurat w tym wypadku nic dobrać się nie da.

Z tego punktu widzenia przykładem obywatela o zupełnie nieprzydatnych w dzisiejszych czasach kwalifikacjach jest poseł i minister Jarosław Gowin, filozof skądinąd. Mógłby on wykonywać któryś z wymienionych, jakże pożytecznych zawodów, bo z samego filozofowania przecież niewiele wynika. Gdyby nadal grywał w Jaśle na pozycji bramkarza piłki nożnej, nie musiałby się zastanawiać – jak tu dociągnąć do pierwszego.

Rynek pracy jest bardzo chłonny i – jak wykazują kościelne źródła – z roku na rok wzrasta zapotrzebowanie na egzorcystów, ponieważ liczba osób opętanych przez złego ducha rośnie w oszołamiającym tempie. I doszło do tego, że diabeł zakrada się nawet w szeregi księży, zaraża ich wirusem LGBT, zmuszając do grzechu nieczystości, a w tym – karanej nie tylko zwykłą pokutą – pedofilii. Szatan szaleje na wszystkich frontach, mając do pomocy wcale niemałe szeregi satanistów. Wedle informacji z Watykanu, w ubiegłym roku zanotowano w skali światowej co najmniej 5000 przypadków opętania, więc egzorcyści mają pełne ręce roboty.

Wychodzący w Polsce „miesięcznik ludzi wolnych” (tak brzmi oficjalny podtytuł) – „Egzorcysta” – tradycyjnie ostrzega przed korzystaniem z usług wróżek i jasnowidzów i już w 2014 światli publicyści tego czasopisma się martwili, że mimo rozwoju cywilizacji wciąż szerzą się zabobon, czary i ciemnota. A na tę zarazę miesięcznik zaleca rozwiązanie zaproponowane przez szesnastowiecznego Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii – arcybiskupa Fernando de Valdesa y Salas: po prostu ewangelizację.

Wydaje się więc, że bez inkwizytorów i egzorcystów – ze skomplikowanymi problemami współczesności, a zwłaszcza oświaty, mimo rządowych pielgrzymek na Jasną Górę i chowania unijnej flagi pod stół – raczej sobie nie poradzimy. Apage, Satanas!

Wróć