Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Póki życia, póty nadziei...

30-10-2018 20:54 | Autor: Maciej Petruczenko
Jeden z portali internetowych chciał najwyraźniej zepsuć klimat trwającej w kraju dobrej zmiany i ujawnił, że w Polsce rośnie w zastraszającym tempie liczba samobójców. A wszystko wskazuje na to, że głównym powodem odbierania sobie życia przez Polaków jest nagłe załamanie podstaw bytu: zacieśniająca się pętla zadłużenia, dobijający się do drzwi komornik.

W jednym wypadku chodzi o kredyt nie do spłacenia, w innym o rynkowy niewypał – a tak naprawdę widać tu skutki przegranej walki z „wilczym” kapitalizmem i tęsknotę za ustabilizowanymi czasami PRL, gdy żyło się biednie za 25 dolarów miesięcznie, ale wszyscy dzielili w zasadzie tę biedę po równo. Jak na ironię, znowu znajduje potwierdzenie filozoficzne odkrycie Karola Marksa, że byt określa świadomość. Bankructwo firmy na przykład narzuca jej właścicielowi świadomość klęski.

Parę lat temu na skraju bankructwa stanęły Polskie Linie Lotnicze LOT, desperacko zmagające się z konkurencją. Po tym załamaniu zdołały na szczęście odbić się od dna, przy okazji wyszło jednak na jaw, że kolejna ozdrowieńcza restrukturyzacja wiązała się między innymi ze stworzeniem wprost wprost nieludzkich warunków zatrudnienia personelu, o czym opinia publiczna dowiedziała się dopiero w następstwie strajku pracowniczego w Locie. Za komuny było ponoć tak, że w celu zaoszczędzenia pieniędzy do latających nad Atlantykiem Ił-ów 62 przyczepiano wysłużone silniki z dawno przekroczonym resursem. I to była między innymi przyczyną katastrof – najpierw w 1980, a potem w 1987 roku, gdy wracający na Okęcie w celu awaryjnego lądowania „Kościuszko” rozbił się w Lesie Kabackim.

Z tego, co ujawnił ostatnio strajkujący właśnie personel pokładowy LOT-u, można wywnioskować, że dziś nowoczesnymi Boeingami latają przemęczone załogi, a na stan techniczny maszyn zwraca się ponoć coraz mniej uwagi. Wszystko to przypomina od razu, jak w 2008 na skutek skrajnej lekkomyślności i niedbalstwa zwaliła się w Mirosławcu wojskowa Casa, a w kwietniu 2010 – roztrzaskał się pod Smoleńskiem rządowy tupolew. Czyżby miało dojść do kolejnej tragedii? Jeśli coś takiego miałoby się zdarzyć, to już wiemy, że poniewczasie nic nie pomogą żałobne miesięcznice. Grzechu pierworodnego, jakim jest zaniedbanie lotniczych standardów, w momencie katastrofy zmazać się nie da. Z niemałym przerażeniem przychodzi mi dziś skonstatować, iż posunięcia na zasadzie „jakoś to będzie” i zwyczajne szkodzenie lotnictwu zamiast prawidłowego szkolenia mogą doprowadzić do kolejnej żałoby narodowej.

Rzucone przez ekipę, która obecnie rządzi Polską, hasło „dobrej zmiany” wiele osób przyjęło z nadzieją i uczuciem ulgi. A hasło to miało między innymi oznaczać, że w sferze pracowniczej zlikwiduje się tzw. umowy śmieciowe. Okazuje się jednak, że w tak prestiżowym przedsiębiorstwie jak LOT warunki zatrudnienia urągają kryteriom przyzwoitości. Tymczasem od drobnych przedsiębiorców wymaga się, żeby zatrudniali pracowników z pełnym oporządzeniem, co, rzecz prosta, podnosi koszty. Jeden taki przedsiębiorca pokazał mi swój najświeższy bilans. Firma kręci się znakomicie, mając rekordowe przychody, pracownicy żyją po prostu jak w bajce, ale po rozliczeniu się z Urzędem Skarbowym wychodzi na to, że temu przedsiębiorcy zostają na koniec 2000 złotych czystego zysku, a jednocześnie musi on zapłacić 14 000 zł podatku. Cóż z tego, że zaspokaja ważne potrzeby społeczne, że stworzył niemałą liczbę miejsc pracy i że – zgodnie z wymaganiami fiskusa – rozlicza się z nim do spodu, skoro nawet do tak dobrze rozkręconego interesu musi – i to niemało – dokładać...

Podaję akurat ten konkretny przykład, żeby zwrócić uwagę panu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, że może on poprzez swoje służby skarbowe tylko do czasu występować w roli Janosika, bezlitośnie łupiącego „bogatych”, żeby dać coś biednym, ale na zasadzie takiego rozdawnictwa nie sposób działać w nieskończoność. Państwo powinno być inspiratorem pożytecznej działalności gospodarczej, a nie rodzajem przytułku dla ubogich, czyli – jak to mówią – dawać raczej wędkę niż rybę.

Zdaję sobie sprawę, że poniekąd wciąż trwająca transformacja ustrojowa wciąż budzi u wielu Polaków, zwłaszcza na prowincji – uczucie beznadziei i braku jakichkolwiek perspektyw. Przez wiele lat zupełnie się z tym nie liczył mądrala Leszek Balcerowicz, któremu się wydawało, że i tak wszystko zależy od fluktuacji „rynków finansowych”. A przecież obywatele RP, zwłaszcza ci na największych zadupiach, potrzebowali pracy, zarobków, szkół i chociażby możliwości korzystania z transportu publicznego, który w wielu powiatach kompletnie padł, bo komuś zabrakło wyobraźni.

W Warszawie mamy zbiorowe nieszczęście, jakim stało się wywalenie na bruk 40 tysięcy mieszkańców domów komunalnych. Jednocześnie zaś pozwolono, żeby ci warszawiacy, którym należał się zwrot nieruchomości skomunalizowanych dekretem Bieruta, nigdy nie doczekali się przywrócenia im prawa własności. Za to dorobili się na tym majątku kombinatorzy spod ciemnej gwiazdy.

No cóż, mamy w kraju stan napięcia, spotęgowany tym, że państwo usiłuje w przyspieszonym tempie uczynić z całej masy wciąż żywych jeszcze obywateli armię martwych dusz, odrzucając ich na śmietnik niczym gorszy sort towaru. Może dlatego warto przypomnieć rządzącym wszelkiego szczebla tradycyjne chrześcijańskie ostrzeżenie: memento mori. Bo nawet ci, którym dziś się wydaje, że są królami życia, jutro będą mogli już tylko cienko zaśpiewać: do zakopania jeden krok...

Wróć