Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Polska dzicz czy wyższa kultura sarmacka?

12-06-2018 21:25 | Autor: Maciej Petruczenko
W ostatnich dniach zanurzyłem się co nieco w Europie, w której Polska nie jest już jakimś bardzo ubogim krewnym. Łaskawy los skierował mnie oto do Parlamentu Europejskiego w Strasburgu.

Krótki lot z warszawskiego aeroportu im. Fryderyka Chopina i lądowanie na paryskim Charles de Gaulle, gdzie trzeba było natychmiast ruszyć biegiem, żeby zdążyć na jedyny o tej porze pociąg (TGV) nieobjęty tego dnia strajkiem pracowników kolei, a właśnie na ten pociąg miałem rezerwację. Strajki we Francji to dzień jak co dzień, zresztą również dla nas, już Europejczyków pełną gębą, nie jest to nowość, ale w wypadku jakichkolwiek sieci komunikacyjnych po prostu paraliżuje normalne życie.

Strasburski Parlament Europejski jest jeszcze jednym z serii zwalistych biurowców ze szkła i betonu, a głosowaniem w najróżniejszych sprawach Unii zajmują się tam eurodeputowani najróżniejszej maści, w tym obywatele naszego kraju, których jednak trudno uznać za reprezentantów Polski w całym tego słowa znaczeniu, ponieważ bynajmniej nie grają oni w jednej drużynie i nawet się ze sobą nie spotykają. To tak, jakby Adam Nawałka zabrał na mistrzostwa świata w Rosji 23 piłkarzy, którzy zgodziliby się rozgrywać mecze pod szyldem reprezentacji narodowej, ale odmówiliby wspólnego trenowania, bo każdy z nich uważałby się za lepszego od innych. Nic zatem dziwnego, że gdy dochodzi do ważnych głosowań, jeden Polak bywa oponentem drugiego Polaka, a obaj uważają siebie nawzajem za zdrajców...

Tak to już jednak jest, gdy komuś w łacińskim rzeczowniku „patria” (ojczyzna) zdarzy się „czeski” błąd przestawienia dwu literek i zamiast interesów ojczyzny reprezentuje się interesy partii – najbliższej nie tyle sercu, co portfelowi. Pomylić się zresztą łatwo, o czym przekonał się jeden ze znanych dziennikarzy z grupy nałogowych alkoholików, który pewnego dnia – będąc jeszcze w stanie nietrzeźwym – wyszedł z domu w podwarszawskiej wsi i ze zdumieniem zobaczył pędzący z oszołamiającą prędkością, a znany mu tylko z torów Francji – supernowoczesny TGV. Wróciwszy w domowe pielesze, wyznał swej partnerce życiowej, że jego alkoholizm zaszedł już za daleko i czas wreszcie przestać pić, skoro zamiast białych myszek jawią mu się szybkobieżne francuskie pociągi na wsi zabitej dechami. Dopiero jakiś czas później dowiedział się, że wzrok go wcale nie mylił, bo rzeczywiście przed jego oczami przemknął próbny TGV. Uspokojony po otrzymaniu tej informacji żurnalista odetchnął z ulgą i stwierdził: – Wobec tego mogę nadal pić...

Tak to wysoka kultura techniczna zachodniej Europy splata się z sarmacką tradycją chlania na umór. Na szczęście owa tradycja po trosze zamiera. Choćby dlatego, że tak chętnie zaakceptowana przez nas europejskość sprawia, iż zamiast „obalania” kolejnych półlitrówek wódki raczymy się teraz chętniej dobrym winem albo piwem. I już nie przepełnienie izby wytrzeźwień ale kwestia „pić czy też nie pić” na nadwiślańskich bulwarach – to problem, który spędza sen z powiek władzom stolicy.

A stolica Polski zaczyna mi się powoli wydawać coraz większym zadupiem na tle wielu innych metropolii kraju, mimo że realizowane dzięki funduszom unijnym inwestycje radykalnie zmieniły obraz naszego miasta, w którym wszakże zamiast racjonalnego zagospodarowania wciąż mamy deweloperski chaos i nieprzemyślane planowanie na zasadzie: jakoś to będzie. W myśl tej zasady państwo polskie obdarzyło Warszawę piłkarskim Stadionem Narodowym, na którym w skali roku piłki co kot napłakał, a każdorazowe położenie trawy na wypełniającym stadion betonie pochłania bodajże około miliona złotych, więc zarządzająca kosztownym obiektem spółka kombinuje jak koń pod górę, żeby nie pozostawać na minusie. Lobby futbolowe – poniekąd słusznie – wymogło na państwie, by Narodowy nie łączył funkcji piłkarskiej z lekkoatletyczną, więc nie położono tam bieżni – jak to jest chociażby na paryskim Stade de France. Teraz jednak widać, że owa splendid isolation panów piłkarzy nie miała większego sensu, skoro na co dzień na Narodowym nie rozgrywa się meczów.

Całkiem odwrotnie postąpiono, jeśli chodzi o legendarny Stadion Śląski w Chorzowie, gdzie piłka nożna nadal pozostaje w mariażu z lekkoatletyką, a tartanowe wyposażenie tej areny budzi niekłamany zachwyt. Nie mogłem wyjść z podziwu, wchodząc niedawno na Śląski, żeby obejrzeć tam wspaniały Memoriał Janusza Kusocińskiego, czyli zawody będące warszawskim podrzutkiem, łaskawie branym pod opiekę – a to przez Bydgoszcz, a to przez Lublin, a to przez Kielce, a to przez Sopot lub Szczecin – i wreszcie adoptowanym przez Chorzów. To smutne, że zrodzona w Warszawie impreza, utrwalająca pamięć o jednym z naszych największych przedwojennych sportowców tuła się od lat wielu po całym kraju, bo w stolicy nie ma obiektu nadającego się do jej przeprowadzania. A na dodatek – w drodze lewej reprywatyzacji – miasto oddało w prywatne ręce zabytkową kamienicę przy Noakowskiego 16, gdzie mieszkał Kusociński – nie tylko wielki biegacz, lecz również wielki patriota, obrońca Warszawy w kampanii wrześniowej 1939, a potem uczestnik konspiracyjnego ruchu oporu.

Na koniec tych moich narzekań pozwolę sobie wspomnieć o dalekim od kultury europejskiej funkcjonowaniu systemu wywozi śmieci w mieście stołecznym Warszawa i jego okolicach. Systemowa niedoskonałość sprawia po pierwsze, że bardzo trudno utrzymać teoretycznie wymaganą selekcję odpadów, po drugie zaś – wobec utrzymywania się bardzo wysokich temperatur – zaleganiu worków ze śmieciami towarzyszy odpychający odór, a poza tym w wielu miejscach śmietniki przyciągają łaknącą pokarmu zwierzynę, w tym całe stada dzików. Tym sposobem człowiek – miast coraz bardziej się cywilizować – zwyczajnie dziczeje. I co my mamy powiedzieć Europie? Nie rzucim ziemi, skąd nasz smród...

Wróć