Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Pomników stawianie i zwalanie

14-11-2018 20:32 | Autor: Maciej Petruczenko
Podobno najstarsza piramida egipska, znajdująca się w Sakkarze, powstała około roku 2630 przed naszą erą. Wedle wierzeń ówczesnych Egipcjan, piramidy miały pomóc zmarłym władcom we wspięciu się do nieba. W okresie ponad 4000 lat owe imponujące budowle były systematycznie rabowane i dewastowane. Niemniej, do dziś turyści mogą się zachwycać wznoszącą się na blisko 147 metrów Wielką Piramidą Cheopsa w Gizie i nikt nie zamierza jej burzyć. Odnosząc zaś ten problem pro domo sua, warto się zastanowić, jakie jest podejście do roli wszelkiego rodzaju pomników w Warszawie.

O ile można wyrażać podziw, że niemający współczesnych środków technicznych starożytni Egipcjanie potrafili zbudować ponadstumetrową piramidę w 20 lat, o tyle wznoszenie 120-metrowego Błękitnego (pierwotnie Złocistego) Wieżowca przy placu Bankowym (wcześniej placu Feliksa Dzierżyńskiego) w okresie 1968-1991 nie było powodem do dumy. Dlatego warszawiacy zachowali ową budowę w pamięci jako swego rodzaju pomnik nieudolności. Tak naprawdę jednak zwlekano z ukończeniem konstrukcji na skutek nieustannych interwencji organizacji żydowskich, protestujących przeciwko naruszaniu świętości miejsca, w którym od 1878 stała Wielka Synagoga, zburzona w 1944 przez hitlerowskiego zbrodniarza Jürgena Stroopa. Mówiło się, że wznoszony przez ponad dwie dekady wieżowiec obłożony był „klątwą rabinów”.

W przeciwieństwie do Błękitnego Wieżowca budowa pomnika prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w stolicy nie trwała aż tak długo, jakkolwiek napotykała administracyjne, prawne i polityczne przeszkody. Zaczęło się od dyskusji, czy Lech na pomnik w ogóle zasłużył. Przeciwnicy upamiętnienia jego osoby twierdzili wszak, że to on właśnie jest winien katastrofy rządowego tupolewa w 2010 roku. Zginął wtedy wraz z 95 innymi osobami, które nie mogły się doczekać, żeby dał zgodę pilotowi na nielądowanie we mgle na wyłączonym już w zasadzie z użytkowania lotnisku pod Smoleńskiem. W związku z tym przy wielu okazjach spierano się nawet o terminologię. Jedni bowiem twierdzili, że „poległ” tam w służbie ojczyzny, co nadawało zwykłemu wypadkowi wymiar żołnierskiego bohaterstwa, inni zaś podliczali ogrom strat w ludziach i sprzęcie, spowodowanych nieprzemyślaną i źle zorganizowaną wyprawą do Smoleńska, chociaż miała ona szlachetny cel, jakim było uczczenie pamięci 20 tysięcy polskich oficerów, ofiar sowieckiej zbrodni katyńskiej. Jak stwierdzono w raporcie ekspertów, tupolewa pilotowała niedoszkolona i w większości nieposiadająca odpowiednich uprawnień załoga, a szefowie Biura Ochrony Rządu oraz znajdujący się na pokładzie dowódca wojsk lotniczych gen. Andrzej Błasik pozwolili, by wbrew regulaminowi lotów typu „Head” lądowano na tak prymitywnym lotnisku jak smoleński Siewiernyj (z tych samych względów nie miał prawa odbyć się wcześniejszy lot do Smoleńska premiera Donalda Tuska). W efekcie całej serii niedopuszczalnych zaniedbań poszły w błoto setki milionów złotych, związanych nie tylko z wartością i kosztami remontów zarówno rozbitego Tupolewa 154M, jak i drugiej takiej maszyny, którą unieruchomiono w kraju, skoro nagle zabrakło pilotów mających kwalifikacje do prowadzenia owego modelu. Do tego doszły ciężkie miliony wydane na odszkodowania dla rodzin ofiar katastrofy. O jakimkolwiek bohaterstwie przy tym smutnym zdarzeniu nie mogło być mowy, za to o braku elementarnego poczucia odpowiedzialności – jak najbardziej.

Na skutek lekkomyślnego działania paru służb cywilnych i wojskowych doszło do wielkiej tragedii, jaką była przecież nie tylko śmierć prezydenta i jego małżonki. Na pewno nie jest to powodem do chwały, więc upamiętnienie tej piramidy bałaganiarstwa pomnikiem, postawionym w tak prestiżowym miejscu, jak plac Piłsudskiego w Warszawie, musiało wzbudzić zdumienie. Krytyka została jednak skierowana głównie pod adresem inicjatorów postawienia tam drugiego, znacznie większego monumentu, jakim jest pomnik wielkiego patrioty Lecha Kaczyńskiego, czyli postaci, której na pewno należy się wdzięczna pamięć i szacunek rodaków – chociażby za jego dzielną, obywatelską postawę w okresie pierwszej Solidarności, a także za późniejszą dobrą pracę na stanowiskach prezesa Najwyższej Izby Kontroli i ministra sprawiedliwości. Jednakże multiplikacja upamiętnienia katastrofy smoleńskiej w jednym miejscu (po pomniku ogólnym – osobny pomnik Lecha, nie mówiąc już o tym, że dwa lata wcześniej wystawiono mu pamiątkową tablicę przed stołecznym ratuszem) – wydaje się już przesadą. Tym bardziej, że statua byłego prezydenta jest nawet wyższa od posągu patrona placu, bądź co bądź najważniejszego architekta w konstruowaniu naszej niepodległości w 1918 roku, człowieka, który autentycznie w tym celu nadstawiał głowy i to przez wiele lat.

W ostatnich latach w Warszawie mieliśmy do czynienia głównie ze zwalaniem pomników z okresu dominacji sowieckiej nad Polską. Jeden z radnych Warszawy zapowiedział natomiast usunięcie pomnika Lecha Kaczyńskiego, gdy jego partia dojdzie do władzy. Byłoby to chyba jeszcze bardziej niezręczne niż postawienie tego monumentu akurat na placu Piłsudskiego, jakby w celu pomniejszenia skali dokonań Marszałka. Oczywiście, same pomniki nigdy nie zastąpią czyichś faktycznych zasług. Nie da się też zaprzeczyć, że frymarczenie pamięcią o zmarłym w doraźnym celu politycznym może budzić wyłącznie niesmak, przypominając skądinąd traktowane ironicznie powiedzenie: Lenin wiecznie żywy. A przecież Lech Kaczyński na pewno nie zasługuje na to, żeby kpić z jego postaci post mortem.

Wróć