Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Robiąc Warszawę w konia...

04-12-2019 20:06 | Autor: Maciej Petruczenko
Mowa-trawa – chyba tylko tak należało rozumieć wyjaśnienia, jakimi od początku eksploatacji Stadionu Narodowego częstowano publiczność, tłumacząc, dlaczego murawa, na jakiej przychodzi tam grać piłkarzom, nie jest doskonała. A tak naprawdę – beznadziejna. Ostatnio położony na betonowej płycie naszej reprezentacyjnej areny i ułożony z rolek trawnik usuwał się graczom spod nóg w czasie meczu reprezentacji Polski z reprezentacją Słowenii.

Wysypany tuż przed meczem piasek pryskał pod naciskiem stóp zawodników, którzy ślizgali się i klęli na czym świat stoi. Nic dziwnego, że podopieczni trenera Jerzego Brzęczka poskarżyli się samemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, kiedy rozanielony po ich zwycięstwie nad Słoweńcami przyszedł z gratulacjami do szatni.

Narodowy to własność Skarbu Państwa, więc premier poczuł się odpowiedzialny za fuszerkę, przeczącą głoszonej urbi et orbi prawdzie, że „Polak potrafi”. Jak na ironię zaś, w chwili spotkania w szatni Morawiecki pełnił nie tylko funkcję prezesa Rady Ministrów, lecz także ministra sportu, więc kompromitacja była tym większa. Nic dziwnego więc, że bardzo szybko doczekaliśmy się spodziewanej reakcji. Będąca prezesem zarządzającej Narodowym spółki PL2012+ Alicja Omięcka została zdymisjonowana, a jej miejsce zajął 35-letni prawnik Włodzimierz Dola, rekomendowany jako rzutki menedżer z doświadczeniem w branży... consultingowej.

Zamienił stryjek siekierkę na kijek – można by rzec, komentując tę decyzję. A mnie przypomniało się od razu, że w najlepszych czasach poprzednika Narodowego – Stadionu Dziesięciolecia – o stan murawy dbał (zresztą nie tylko tam) legendarny fachowiec Bronisław Żaba, zwany w środowisku mistrzem drenów. No i jakość boiska pozostawała bez zarzutu, o czym sam mogłem się wielokrotnie przekonać, grając na tym wspaniałym placu. Ż

Nie chcę oczywiście twierdzić, że złota rączka Żaby byłaby dziś lekarstwem na problemy Narodowego z murawą, bo Żaba pielęgnował na Stadionie Dziesięciolecia trawę trwale zakorzenioną i utrzymywaną w warunkach naturalnych, podczas gdy obecna arena na Saskiej Kępie to akurat – ni pies, ni wydra. Zbudowana – podobno kosztem aż 2,5 mld złotych – jako specjalistyczny obiekt piłkarski gości futbolistów raptem dwa-trzy razy w roku, a za każdym razem trzeba wydać co najmniej 400  000 zł na wyłożenie przewiezionego z drugiego krańca Polski trawnika. Wprost skandalicznie zła akustyka zniechęca do urządzania tam koncertów, które miały być jednym z głównych źródeł przychodów. W gruncie rzeczy więc Narodowy służy głównie przedsięwzięciom pozasportowym. Raz wystąpi tam charyzmatyczny kaznodzieja z Ugandy, innym razem urządzi się event społecznościowy albo szczyt NATO, a zimą zaproponuje warszawiakom korzystanie z lodowiska. Trzeba przyznać, że spółka PL2012+ potrafi wychodzić na swoje, żeby nie dokładano do utrzymania Narodowego, tyle że nie po to został on zbudowany, by sport pozostawał tam marginesem. Gdyby właśnie na Narodowym rozgrywała mecze Legia Warszawa, podstawowa funkcja nadwiślańskiego giganta byłaby spełniana na co dzień. Ale cóż, władze miasta szarpnęły się na nowy stadion przy Łazienkowskiej i Narodowy ze swoim luksusem zamykanego dachu stał się piłkarsko niemalże bezużyteczny.

To tylko jeden z wielu paradoksów zagospodarowania Warszawy i administrowania stolicą Polski. Jeśli chodzi o sport wyczynowy, to nie dość, że wciąż nie ma wielkiej hali widowiskowej, to zamknięto cały kompleks Gwardii przy Racławickiej, a Skrę pozostawia się już 50 lat w stanie postępującej ruiny. Na domiar złego – w sytuacji, gdy we władzach stolicy dominuje Platforma Obywatelska, z kontrolowanego przez konkurencyjną partię Prawo i Sprawiedliwość Ministerstwa Sportu i Turystyki nie popłynie zapewne ani złotówka dofinansowania budowy nowego stadionu Skry i ruina przy Wawelskiej będzie coraz większa...

Wciąż wspominam o tym z goryczą, bo jeśli chodzi o zagospodarowanie dzielnicowe, to i stawiany zawsze za wzór Ursynów może zaskoczyć brakami. Ma bowiem bodaj ponad 20 świątyń różnych wyznań i ani jednego pełnowymiarowego boiska piłkarskiego, a szpital pełną gębą dopiero się buduje. O zaplanowaniu odpowiednich obiektów nie pomyślano w porę ani za czasów PRL, ani w okresie, gdy mieliśmy samodzielną ursynowską gminę dysponującą własną kasą. I tylko pełen energii były radny ursynowski dr Krzysztof Urbaniak był chlubnym wyjątkiem, wysuwając ciekawą koncepcję Szpitala Południowego, realizowaną teraz w cokolwiek innej formie.

Po anulowaniu w latach 90-tych lokalnych planów zagospodarowania przestrzennego otwarto drogę do dzikiej deweloperki, pozwalając na zabudowywanie każdej piędzi gruntu bez ładu i składu. Nowe plany kleci się w nieskończoność, pozwalając, by faktycznie miastem rządzili deweloperzy, którzy w tej sytuacji robią co chcą. Na reprezentacyjnym placu Piłsudskiego walnęli sobie akurat gwałcący zabytkową zabudowę szklarniowiec Metropolitan, a w rejonie Emilii Plater zaczął się wyścig szklanych wieżowców. I teraz narzekają właściciele samochodów lub motocykli zaparkowanych w rejonie wysokościowca Warsaw Spire, bowiem przebijające się przez plastikowy daszek promienie słońca roztapiają lakier lub wypalają siedzenia. O nieszczęściu, jakim jest zgrupowanie w rejonie Postępu i Domaniewskiej potężnych biurowców i związanych z tym korkach ulicznych już nie chcę się szerzej rozpisywać, bo ta plaga – zamiast tam stopniowo zanikać, wciąż się rozszerza...

Tymczasem dla niektórych radnych Warszawy ważniejsza sprawą jest to, czy podczas grudniowej sesji nastąpi dzielenie się opłatkiem. Ja bym akurat z tej już na poły świeckiej tradycji nie rezygnował, pytając jednak, dlaczego stołeczni radni nie piszą listów protestacyjnych w o wiele poważniejszych kwestiach, myląc na dodatek posługę obywatelską z wyznawaniem wiary.

Wróć