Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Robota git, robota kit...

16-12-2020 22:18 | Autor: Tadeusz Porębski
Nie mam serca, by w świątecznym felietonie nękać Czytelników informacjami o wirusie Corona oraz zaśmiecać ich skołatanych głów wyczynami „Miękiszona” i jemu podobnej politycznej hałastry. Jak to w święta, będzie trochę osobiście o firmach i ludziach rzetelnych, ale również o firmach dziadowskich, które wciskają ludziom chłam, a potem odmawiają wzięcia na siebie odpowiedzialności. Staram się pisać na ten temat przynajmniej raz w roku, by polecać i ostrzegać. Jestem bardzo wymagający, jak idzie o świadczone mi usługi, ponieważ w przeszłości doświadczyłem wiele bylejakości i partactwa.

Dlatego od pewnego czasu nie wpuszczam do domu bez polecenia nawet hydraulika do wymiany głupiej uszczelki w kranie. Latem stałem się szczęśliwym posiadaczem volkswagena golfa, model kabriolet, rocznik 1998. Kupiłem go przypadkowo. Przebywając w Ciechocinku usłyszałem, że u pani Małgosi Kapelińskiej, właścicielki pensjonatu przy ul. Brata Alberta 5A (nadarza się okazja, by polecić ten wyjątkowo gościnny obiekt) stoi w garażu fajny VW golf cabrio, ale bardzo stary. Postanowiłem zlustrować starożytny wehikuł. W garażu szczęka mi opadła. Karoseria jak nowa (w całości ocynkowana), samochód świeżo po przeglądzie technicznym, cena umiarkowana. Wszedłem w to auto bez większego namysłu, wszak na stare lata szczypta fantazji nie zawadzi.

Uwielbiam wszystko, co reprezentuje styl vintage, bo w moim przekonaniu tylko takie rzeczy mają duszę w tym szalonym zalewie nowoczesności, mocno niestety trącanej badziewiem. Styl vintage, który zaistniał w XIX wieku, polega na noszeniu rzeczy z innej epoki albo stylizowanych na takie oraz na łączeniu stylów pochodzących z różnych epok. Mieszkam więc w starym budynku (1938 r.), oglądam świat zewnętrzny przez stare, przedwojenne pięcioczęściowe okna, wchodzę do salonu przez dwuczęściowe drzwi wykonane z litego drewna, ale na przykład gacie piorę w nowoczesnej pralce z suszeniem, a nie na tarze. W ubiegłym roku kupiłem po długich negocjacjach zegarek zacnej szwajcarskiej firmy Longines z roku… 1941, który na przegubie ręki wygląda niepozornie, ale jego dusza zamknięta w złotej kopercie nieprzerwanie odmierza czas od prawie 80 lat, wykazując wahania plus – minus do 30 sekund na dobę. Niebywałe. Cała radocha w porannym nakręcaniu tego zabytku.

Stary volkswagen cabrio to jakby kolejne uzupełnienie mojej pasji vintage. Ocynkowanej karoserii nie nadgryzł ząb czasu i jest jak nowa, ale części mechaniczne należało szczegółowo sprawdzić. Gdzie udać się z takim samochodem, by nie trafić na partacza albo nie pójść z torbami. Rozpocząłem zakrojone na dużą skalę działania wywiadowcze. Wreszcie jest cynk – serwis samochodowy „Auto Robex” w Piasecznie. Kilkunastominutowa rozmowa z panem Robertem Wójcikiem napełniła mnie otuchą, bo był konkretny i co ważne – szczery. Naprawa trwała trzy tygodnie, ale starałem się nie pospieszać. Wreszcie telefon: „Gotowe”. Przyjeżdżam, odpalają silnik, a kolega, który mnie przywiózł do Piaseczna, na to: „Ale ta kotka mruczy…”. Na rachunku widniało aż 40 pozycji – z wymianą amortyzatorów, całego układu wydechowego z tłumikami i sondą lambda, rozrządu, planowaniem głowicy, uszczelkami pokrywy zaworów, etc. Aliści koszt tak dużego remontu mogę określić jako umiarkowany. Po kilku dniach jeżdżenia publicznie pytam właściciela warsztatu: „Panie, coś mi pan oddał? To nie jest mój samochód! To jakiś pocisk”. Zdecydowanie polecam usługi „Auto Robexu”.

Natomiast jakby w kontrze prezentuję partactwo. Małżonka zapragnęła fotela, by oddać się wygodnemu oglądaniu produkcji Netflixa. Długo marudziła, aż wreszcie wyjęła ze „świnki” uskładane siedem stówek i zakupiła fotel „Werina” D1, wyprodukowany w Fabryce Mebli „Bodzio”, Bogdan Szewczyk. Mebel jest potężny i ciężki, ale zamontowano go na czterech cienkich drewnianych nóżkach. Po zaledwie 17 miesiącach użytkowania wadliwa konstrukcja załamała się. Znajomy inżynier dokonał lustracji mebla i zeznał, że z powodu wadliwego umocowania tylnych nóżek oraz złego wyliczenia przeciążeń, łożyska, do których zamocowane są nóżki, odkształciły się, czyniąc fotel niezdatnym do użytkowania. W imieniu zdruzgotanej żony napisałem reklamację, która szybko została odrzucona. Uzasadnienie kładzie na kolana. Oto fragmenty: „…w oparciu o wiedzę i doświadczenie zawodowe stwierdzono uszkodzenie dolnej części stelaża wskutek niewłaściwego obchodzenia się z towarem przez samego użytkownika. Wyjaśniamy, iż zakładając rozsądnie uszkodzenie nie powstało samoistnie”.

Dzisiaj w modzie jest słowo „zdalnie”, więc ludzie od „Bodzia” zdalnie dokonali oględzin i zdalnie orzekli, że wszystkiemu winien konsument.

„Zakładając rozsądnie…”, rozumiecie Państwo, co poeta miał na myśli? Bo ja ani trochę. Moja odpowiedź dla „Bodzia” jest następująca: „Zakładając rozsądnie, uprzejmie donoszę, że na tym fotelu nie siadywał słoń ze stołecznego ZOO, tylko kobieta ważąca około 60 kg. Ja w ogóle nie korzystałem z tego mebla, bo mam w domu inne miejsce do pisania i oglądania tiwi. Ponadto, znów zakładając rozsądnie, nikt nie rzucał przedmiotowym fotelem o ścianę, ani nie wnosił i znosił go po schodach. Po prostu, żona siadywała na nim i oglądała Netflix, aż pewnego dnia nóżki się zarwały i już nie może na nim siedzieć”. Końcówka uzasadnienia też jest pyszna: „Trudno się zgodzić ze stwierdzeniem odnośnie wady konstrukcyjnej, gdyby tak było uszkodzenie powstałoby znacznie wcześniej”.

Śmiać się czy płakać? Dają rękojmię na 24 miesiące, przyznają, że uszkodzenie jest faktem, ale nie biorą na siebie odpowiedzialności za to, że fotel za prawie 700 zł nadaje się do śmietnika już po niecałym półtora roku użytkowania. Nie będę pisał odwołania, bo widząc ich kategoryczne podejście do problemu, uznaję, że byłaby to strata mojego czasu. Przekażę za to panu Bodziowi Szewczykowi – oczywiście "zakładając rozsądnie" – pewną wiadomość, niekoniecznie dla niego miłą: „Wolę wpaść w jamę niedźwiedzia grizzly, niż kiedykolwiek zakupić cokolwiek, co zostało wyprodukowane w pana, za przeproszeniem, fabryce”. Mam chyba z milion znajomych, do których skieruję ten komunikat i nie zamierzam szybko o fabryce „Bodzio” zapomnieć. Może należałoby poinformować o partactwie także warszawskie podmioty handlujące meblami oraz UOKiK? Moim zdaniem, fotel „Werina” powinien mieć widoczną z daleka tabliczkę z takim oto napisem: „Uprasza się, by zasiadać w tym fotelu wyłącznie na brzegu siedziska i tylko jednym pośladkiem. Bezkrytyczne rozsiadanie się w nim niczym w żydowskiej herbaciarni i opieranie o wezgłowie może powodować załamanie się tylnych nóżek, co przy ewentualnej reklamacji zostanie potraktowane jako niewłaściwe obchodzenie się z towarem przez samego użytkownika”.

Na szczęście wolny rynek i ostra konkurencja powodują, że mamy do czynienia z coraz mniejszą liczbą tandeciarzy. Ogólnie rzecz ujmując, miałem w mijającym roku fart do rzetelnych fachowców. Zaczęło się od przeprowadzki, którą szybko, sprawnie i niedrogo wykonała ogłaszająca się w „Passie” firma „Fenix-vip” Marta Kaczyńska. Z zamontowaniem klimatyzacji był problem, ponieważ nie posiadamy balkonu, a przedwojennej elewacji strzeże konserwator zabytków. Firma „Multi System” Sebastian Naszewski opracowała gratis zmyślną koncepcję umieszczenia jednostki zewnętrznej na parapecie. Zamontowanie klimatyzatora „Mitsubishi” o mocy 3,5 kW zajęło mniej więcej trzy godziny. Znakomity, cichy sprzęt, koszty jak najbardziej umiarkowane, terminowość i rzetelność z najwyższej półki. Firma montuje również pompy ciepła, co powinno zainteresować rodziny wymieniające „kopciuchy” na ogrzewanie ekologiczne. Polecam usługi "Multi System".

Kolejny fart to dotarcie do dwóch fantastycznych lekarzy ortopedów – Arkadiusza Garbackiego i Andrzeja Chruścińskiego. Ze zrujnowanym kolanem pętałem się po warszawskich przychodniach przez 8 miesięcy. Pierwszy specjalista zaordynował zastrzyk w kolano za jedyne 600 zł, który gówno pomógł; drugi artroskopię, ale z niezbyt dobrym dla mnie rokowaniem; trzeci wymianę stawu kolanowego na sztuczny, co wyśmiał czwarty, informując mnie, że staw wymienia się tylko wtedy, kiedy jest niestabilny. Piąty ciągle dopytywał, czy palę papierosy i piję alkohol, bo niby mam nadwagę, a alkohol to puste kalorie, czy coś takiego. Kiedy po raz kolejny zapytał, czy często piję gorzałę, dostałem piany i mówię mu: „Masz pan w szafce jakąś flaszkę?”. Popatrzył na mnie jak na idiotę. „Pytam, bo ciągle mówi pan doktor o alkoholu, więc może ma pan chęć walnąć po kielichu, ale potrzebuje towarzystwa?”. Wygonił mnie z gabinetu. Doktorów Garbackiego i Chruścińskiego znalazłem w szpitalu w Płońsku, zaledwie 67 km od Warszawy. W trymiga obsmyczyli mnie artroskopem i dzisiaj chodzę jakbym w ogóle nie miał kolana.

Tym pozytywnym akcentem kończę, życząc Czytelnikom „Passy” Wesołych Świąt i Nowego 2021 Roku, bez wirusa Corona i choroby Covid-19.

Wróć